Czerwone Wierchy i Nosal – Powrót w Tatry

Stało się.

W 2021 roku ponownie wróciliśmy na chwilę do Zakopanego. Zakopane jak Zakopane nie jest dla mnie żadną większą atrakcją, ale za to nasze Polskie Tatry już tak 🙂 Zawsze, kiedy tam wracam towarzyszy mi niesamowite uczucie, że jestem w domu. Nigdzie indziej uczucie nie przychodzi ( chyba że faktycznie jestem w swoim domu 🙂 ).

Wracając do naszego wyjazdu, zaplanowaliśmy go z mniej więcej miesięcznym wyprzedzeniem. W tym roku urlop strasznie szybko nam zleciał i mięliśmy strasznie dużo nerwów więc gdy tylko padł pomysł wyjazdu w góry oboje z mężem stwierdziliśmy, że MUSIMY jechać 🙂 Powiem wam, że te prawie 3 dni, które tam spędziliśmy, a zwłaszcza ten jeden dzień, kiedy nie wiedziałam już, jak się nazywam i który tak bardzo dał nam w kość w zupełności wystarczyły, żeby na chwilę odciąć się od wszystkiego. Byliśmy tak skupieni na drodze na szczyty, na planach tam na miejscu, że nasze głowy zupełnie nie były zaprzątnięte żadnymi przyziemnymi sprawami. I to było z tego wszystkiego najlepsze! Góry potrafią tak wyciszyć człowieka, że nawet największa gaduła, jak ja nie ma ochoty w ogóle rozmawiać, bo i po co? Teraz sobie myślę jak często moglibyśmy tam bywać, gdyby nie odległość, bo właśnie odległość chyba jest największym problemem.

Do Zakopanego jechaliśmy 8 godzin. To jest, słuchajcie naprawdę długo, ale nadal uważam, że warto 🙂 Dojechaliśmy w sobotę około godziny 15, szybko odebraliśmy swój klucz do pokoju ( swoją drogą dom znajdował się tak blisko gór, że chyba bliżej by się nie dało ) i wyruszyliśmy na pierwszy zaplanowany przeze mnie szlak 🙂 Pamiętajcie jednak, że jeżeli planujecie pochodzić po górach, pozdobywać szczyty to musicie ruszyć zawsze WCZEŚNIE rano. Nie ma zmiłuj. W górach pogoda bardzo szybko się zmienia, wy możecie źle odmierzyć odległości, stracić więcej siły, wejście i zejście może zająć wam, dużo więcej czasu niż zakładaliście, więc trzeba zawsze wyruszyć rano. Nasz pierwszy szlak wiódł na NOSAL i ruszyliśmy na niego po godzinie 15, ale góra była niewysoka, bo Nosal ma 1206m i idzie się na niego godzinę, tyle samo wraca więc obliczyłam, że na dole będziemy po godzinie 18 najpóźniej (oczywiście dałam sobie lekką korektę czasową, bo tak jak pisałam wyżej, wszystko się może wydarzyć) i tylko dlatego zdecydowaliśmy się na niego ruszyć. To miała być również dla nas rozgrzewka, szlak jest dosyć łatwy, chociaż odrobinę męczący a my na niedzielę zaplanowaliśmy sobie coś wow dlatego wcale nie żałuję, że w sobotę jeszcze po podróży zdecydowaliśmy się na niego wejść. Także tak jak zaplanowałam z czasem, tak się wszystko udało. Na dole byliśmy około 17:40 więc wydaję mi się, że łącznie droga zeszła nam 2 godziny. Musicie też wiedzieć, że szlak na Nosal tak jak wcześniej powiedziałam, nie jest szlakiem bardzo trudnym czy bardzo niebezpiecznym, ale do gór zawsze trzeba mieć ogromny respekt i szacunek, bo nigdy nie wiesz, co się wydarzy. Możesz się np. poślizgnąć na kamieniu albo może ci się omsknąć noga i wtedy polecisz. A jak już polecisz to naprawdę masz duże szczęście, jeśli przeżyjesz. W tym dniu, kiedy byliśmy na szlaku mijała nas rodzina z nastolatką, która bardzo dziwiła się, jak w górach można zrobić sobie krzywdę albo się zabić. Przecież jest to niemożliwe, a na Nosalu to już w ogóle, taki łatwy szlak. I słuchajcie dwa tygodnie później, przeczytałam w wiadomościach o kobiecie która spadła ze szczytu Nosalu. Kobieta przeleciała 20 metrów w dół i tylko gałęzie drzew fartownie wyhamowały upadek. Skończyło się „tylko” na złamaniu otwartym. Także respekt trzeba mieć do każdej góry.

Nie małym wyzwaniem za to okazały się Czerwone Wierchy. Jak już wiecie albo się dopiero dowiecie, Czerwone Wierchy składają się z czterech szczytów Tatr Zachodnich:

Kopa Kondracka – wysokość n.p.m 2005 m

Małołączniak – wysokość n.p.m 2096 m

Krzesanica – wysokość n.p.m 2122 m

Ciemniak – wysokość n.p.m 2096 m

Naszą trasę rozpoczęliśmy w niedzielę o godzinie 8 rano ze szczytu Kasprowego Wierchu. Na szczyt wjechaliśmy kolejką.

Koszt jednego biletu normalnego to około 80 zł w dwie strony, ulgowego około 70 zł. My zakupiliśmy bilet na wjazd tylko w górę, ponieważ z Czerwonych Wierchów na dół planowaliśmy dostać się na nogach. Trasa była bardzo długa, więc zachęcam zaopatrzyć się w wygodne górskie buty, i jakieś przekąski, ponieważ cała droga zajęła nam ponad 8 godzin. Ja wrzuciłam też do swojego plecaka ściągacz na kostkę, ponieważ nauczona doświadczeniem stwierdziłam, że może mi się przydać.

Zaczynając od Kasprowego Wierchu, nasza trasa miała prowadzić szlakiem czerwonym przez:

Goryczkową Czubę -> Suche Czuby -> Suchy Wierch Kondracki aż do pierwszego z naszych szczytów, czyli Kopy Kondrackiej.

Pogoda była tego dnia piękna więc szło się naprawdę całkiem dobrze a wraz z nami tego dnia drogę przez Czerwone Wierchy pokonywało dosyć sporo osób. Kolejno po Kopie Kondrackiej dostaliśmy się na Małołączniak i tu już zaczęło robić się powoli ciężko i męcząco, dalej czerwonym szlakiem doszliśmy do Krzesanicy gdzie zatrzymaliśmy się na bardzo krótko, żeby nie tracić też zbyt dużo czasu, a tuż za nią już nie tak daleko widać było szczyt Ciemniaka. Pamiętam w połowie drogi, czyli gdzieś w okolicy Małołączniaka mój mąż zaczął zastanawiać się, czy by jednak nie zrezygnować, kiedy pokazałam mu jak daleka droga jeszcze przed nami. Ale że ani ja, ani on nie lubimy rezygnować, to decyzja o odwrocie nie zapadła. I dobrze. Kiedy dotarliśmy już na ostatni szczyt, czyli Ciemniak byliśmy już nieźle zmęczeni. Było po godzinie 13, kiedy zebraliśmy się ze szczytu i zaczęliśmy długą drogę z powrotem. Przed pójściem w górę zadecydowałam, że nie będziemy schodzić z Ciemniaka w stronę Kir co wydawałoby się najlepszą opcją tylko wrócimy przez wszystkie te szczyty, a potem zaraz za Kopą Kondracką wejdziemy na zielony szlak i Doliną Kondratową przez schronisko PTTK Hala Kondratowa dalej szlakiem niebieskim dojdziemy do Kuźnic. Był powód, dlaczego tak zaplanowałam tę trasę. Otóż nie chciałam z Kir musieć wracać przez całe Zakopane do hotelu. Taką podjęliśmy wtedy decyzję, czy była słuszna? Z perspektywy czasu chyba nie do końca, ponieważ cała ta trasa strasznie nas wykończyła. Czy żałuję? Nie, bo w życiu nie warto niczego żałować. Pamiętam, jedna rzecz mnie zaskoczyła, kiedy już wracaliśmy na dół. Pogoda tak jak mówiłam, była piękna i naprawdę dopisała, ale w którymś momencie pojawiły się nieciekawe chmury, kiedy zaczęliśmy schodzić w dół. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości między Kopą Kondracką a Małołączniakiem spotykaliśmy ludzi, którzy dopiero co zaczęli iść w stronę Ciemniaka, a było już dosyć późno, bo po godzinie 14. To nie był też pierwszy raz, kiedy my o takiej godzinie byliśmy na końcówce zejścia ze szczytu, a ktoś dopiero się na ten szczyt wybierał. Zawsze będę uważała i mówiła, że to błąd. W góry zawsze trzeba wyruszyć wcześnie rano, żeby możliwie najszybciej móc wrócić na dół. Żeby nie było niespodzianki, że nagle zrobiło się ciemno, bo w nocy chyba nikt nie chciałby się znaleźć tam u góry. Możliwie rozsądnie planujcie więc swoje trasy i zawsze bierzcie korektę, jeśli chodzi o czas, który dana trasa może wam zająć. Wpisałam sobie całą naszą trasę na stronie https://mapa-turystyczna.pl/#49.28137/19.98091/17 na dolę też wstawię wam zdjęcie jak to wyglądało i z niej możecie wyczytać, że trasa powinna zająć nam 6 godzin i 30 minut a zajęła 8 godzin i 30 minut, czyli aż o 2 godziny dłużej. Tak jak pisałam wyżej, z Kasprowego Wierchu wyruszyliśmy o 8 a na dole w Kuźnicach znaleźliśmy się o godzinie 16:30. Było lato, więc nadal było jasno, ale godzina już była jak dla mnie dosyć późna na zejście ze szlaku.

Po Czerwonych Wierchach byliśmy wykończeni, ale i zadowoleni, ponieważ spełniło się jedno z moich marzeń, żeby się tam znaleźć 🙂 Na dole wstawię wam parę zdjęć z naszej wędrówki. Widoki przez całą drogę były niesamowite i nie do opisania. Czerwone Wierchy bowiem są szlakiem na granicy Polsko-Słowackiej. Jeżeli jeszcze zastanawiasz się, czy warto to powiem Ci, że tak, ja sama nie wiem, czy czasami jeszcze tam nie wrócę, tylko wtedy pewnie zdecyduje się na drogę od Ciemniaka i zaplanuję to tak żebyśmy, nie musieli wracać tą samą drogą 🙂 Ciekawostką jest to, że jeśli uważasz, że twoja kondycja jest słaba to zawsze możesz wejść tylko na jeden ze szczytów Czerwonych Wierchów bowiem zawsze jest możliwość zejścia ze szlaku wcześniej nie musząc pokonywać wszystkich czterech szczytów 🙂 Zawsze więc mierz siły na zamiary 🙂

Podsumowanie:

Nie zawsze się znajduje pod moimi postami, lecz teraz chciałabym co nieco tu zawrzeć 🙂 Jak najbardziej Nosal i Czerwone Wierchy polecam, i jeśli jeszcze nie mięliście okazji tam być to może najwyższy czas to zmienić, bo uwierzcie warto 🙂 Pod spodem wypiszę wam strony, z których korzystaliśmy, planując nasz wyjazd.

  • Hotel w którym się zatrzymaliśmy: Willa Pod Nosalem II
  • Bilet do Parku Tatrzańskiego możecie kupić tu, cena biletu normalnego 8 zł.
  • Bilet na kolejkę na Kasprowy Wierch możecie kupić tu, cena takiego biletu normalnego to 79 zł.
  • Strona na której możecie zaplanować sobie waszą wędrówkę to Mapa szlaków turystycznych.

Trzymajcie się cieplutko!

Rzuć wszystko i jedź do Zakopanego!

Zakopane.

Największa miejscowość w bezpośrednim otoczeniu tatr. Z czym
mi się kojarzy Zakopane? No oczywiście z górami.

Wydaje mi się, że nie ma osoby, która w pierwszym momencie no może w drugim nie pomyślałaby o tatrach na
wspomnienie Zakopanego. Piękna miejscowość w województwie małopolskim. Można śmiało powiedzieć, że sezon trwa tam całym rokiem, bo przecież latem nie brakuje turystów, którzy uwielbiają chodzić po górach, a zimą rozkwita między innymi narciarstwo.
I my w listopadzie zaplanowaliśmy sobie podróż do Zakopanego. Mieszkamy w Toruniu, więc jakby nie patrzeć do Zakopanego mamy jakieś 540 km. To jest na dobrą sprawę cały dzień drogi. Ale warto.Zawsze lubiłam bardziej góry niż morze. Ciekawostką jest to, że pierwszy raz nad morze pojechałam w wieku dwudziestu paru lat, a w górach bywałam przynajmniej raz w roku.

Wyjazd mięliśmy zaplanowany na 4 dni. Dwa dni podróży (to przerażające) i dwa pełne dni tam na miejscu. Z ogólnego rozrachunku nasz pobyt tam prawie wyrównuje się z drogą w tą i z powrotem. Mięliśmy zaplanowane dwa dni, a wypadały one, w weekend. W sobotę planowaliśmy wybrać się na Giewont w niedzielę zaś trochę poodpoczywać.

W naszych wyobrażeniach miało nie być za dużo ludzi, bo przecież kto specjalnie na weekend będzie gnać do Zakopanego, skoro w poniedziałek trzeba już wrócić do pracy. Otóż szach mat. Okazało się, że z racji, że 11 listopada wypadała setna rocznica odzyskania przez Polskę Niepodległości to 12-sty listopada był dnie wolnym.

Więc wszyscy razem jechaliśmy do Zakopanego 🙂 możecie wyobrazić sobie ile to trwało 🙂 W piątek o godzinie 17 wylądowaliśmy na miejscu. Hotel mięliśmy wcześniej zarezerwowany przez stronę booking.pl. Zatrzymaliśmy się w hotelu Nałęcz link tutaj:

Za trzy noce zapłaciliśmy niecałe 450 zł i mięliśmy w to wliczone śniadania, które okazały się naprawdę pyszne. Podawane były od godz. 7:30 do 10:00, czyli idealnie. Wiecie, to zawsze bezpieczniej mieć zapewniony, chociaż ten pierwszy posiłek, niż od rana szukać czegoś do jedzenia zwłaszcza, jeśli hotel nie dysponował kuchnią czy lodówką. W menu dojrzeliśmy ofertę na lunch boxy.

Czyli np. jeśli wychodzicie rano w góry to hotel może przygotować wam takie lunch boxy z jakimiś kanapkami czy owocami. W menu było napisane, że koszt jednego pudełka to 15 zł. Na recepcji okazało się, że 20 zł.Tak jak mówiłam wcześniej, że jedzenie było bardzo smaczne i polecam wykupienie sobie tam śniadań tak lunch boxów nie polecam w ogóle. Lepiej zróbcie sobie dzień wcześniej zakupy i sami przygotujcie sobie kanapki na drogę. Nasza wygoda nas zgubiła, ale człowiek uczy się całe życie 🙂

Pokoje były małe, ale znośne za to łazienka podobała mi się najbardziej. Obiecaliśmy sobie, że następnym razem gdy będziemy wyjeżdżać w góry to bierzemy pokój z widokiem choćby to kosztowało milion monet. 😀

Tak jak ustaliliśmy w sobotę poszliśmy zdobywać Giewont. I powiem wam, że pogoda nam tak dopisała, że do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć, bo już 4 dni później spadł tam śnieg. Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej. Przejrzyste niebo, zero opadów, trochę zimno, ale też bez przesady. Zjedliśmy bardzo wcześnie śniadanie, zabraliśmy nasze „super” lunch boxy i wyruszyliśmy.

Trasę mięliśmy zaplanowaną na 6 godz 30 minut. Plus wiadomo na postoje trzeba doliczyć jakąś godzinę no to około 7 i pół godz. Zaplanowaliśmy szlak od Gronik przez dolinę małej łąki cały czas żółtym szlakiem, przez wielką polanę w dolinie małej łąki, aż do połączenia szlaków żółtego z niebieskim. Potem wyżnią Kondracka Przełęcz mięliśmy się dostać pod Giewont gdzie znajdują się łańcuchy no i potem po tych łańcuchach na sam szczyt. Na szlaku stawiliśmy się o 8 rano. To był nasz idealny czas bo zeszliśmy dokładnie o 15:30 kiedy było jeszcze jasno, ale zaczynało się już robić szaro.

Dobrym marszem ruszyliśmy, więc do doliny małej łąki. I tu pierwszy szok 🙂 Po 10 minutach ja już byłam cała mokra, więc już zdążyłam się porozpinać. Miałam dobre tempo no więc sapałam jak lokomotywa 😀 Mój chłopak po 10 minutach stwierdził że nie da rady ze mną iść jak będę miała takie tempo. Kiedy tylko zatrzymaliśmy się przy mostku, żeby chwilkę odetchnąć, zdjęłam czapkę, rękawiczki i stwierdziłam „pieprzę to” natychmiast wracamy z powrotem, co to w ogóle za pomysł był i kto to wymyślił?! Ja tu płynę i sapie a minęło dopiero 10 minut (tak to 10 minut mnie prześladowało) to co to będzie dalej, kiedy przed nami jeszcze ponad 3 godziny marszu. Jak już wiecie albo jeszcze nie, nie poddałam się 😀 i dobrze bo bym wściekała się jeszcze bardziej 🙂

Ruszając w dalszą drogę zamieniliśmy się miejscami. Teraz mój chłopak szedł przodem a ja szłam za nim. On miał idealne tempo, więc ja już nie męczyłam się tak bardzo za szybkim marszem a potem to już nawet przestałam tak sapać. Pod Giewontem pierwszy raz mięliśmy styczność z łańcuchami.  I miałam całkiem dobre przeczucia do pierwszego wejścia na wyślizgane kamienie 🙂 Był taki moment, że chciałam zrezygnować i zejść, bo tak się ślizgałam, że nie byłam w stanie ani stanąć ani zatrzymać się na kolanach. Jeszcze stojąca kolejka ludzi za tobą to dopiero deprymujące. Ale chwila spokoju chwila do pomyślenia i dałam radę. Potem już nie było tak źle. O wiele gorsze było zejście. Otóż moi drodzy. Zostałam dupo złazem. Całą drogę przy łańcuchach w dół pokonałam na tyłku. Bałam się stanąć (bo mam trochę lęk wysokości) trzymałam się bardzo blisko ściany góry bo bałam się że zawieje wiatr i mnie zdmuchnie 😀 Narobiłam sobie siniaków ale daliśmy radę zejść na dół. Drogę powrotną pokonywaliśmy szlakiem najpierw niebieskim a potem kolejno czerwonym przez Wyżnię i czarnym przez przełęcz w Grzybowcu. Żółty szlak był dosyć trudny i nie wyobrażałam sobie nim wracać, ale czerwony nie okazał się też wcale taki prosty.Byliśmy na samym szczycie pod samym 15 metrowym krzyżem i cieszyłam się jak dziecko. Warto było tam wejść chociażby dla widoków po drodze i tych ze szczytu.

Za bilet wstępu do Narodowego Parku Tatrzańskiego zapłaciliśmy 5 zł za osobę.

Początek trasy do Wielkiej Polany w dolinie Małej Łąki.
No niech ktoś powie że nie jest pięknie
I tu też
Tu już widać szczyt

Tu również coraz bliżej szczytu

Dolina Małej Łąki

I jeeeest! 🙂

Uprawiam dupozłażenie o którym pisałam wyżej 😉
Powrót

Takie widoki z góry

Na następny dzień mieliśmy zaplanowane leniuchowanie i zwiedzanie. I bardzo dobrze. Bo czuliśmy się jak połamani. Pod wieczór już było znacznie lepiej, ale przez cały dzień mięliśmy takie zakwasy, że szkoda gadać. Wstaliśmy rano, bo wiadomo szkoda tracić dnia skoro jest coraz krótszy, pochodziliśmy po Krupówkach, poszliśmy nawet na Wielką Krokiew. Była opcja na wjechanie kolejką, więc z niej skorzystaliśmy i wtedy mogliśmy podziwiać widoki z góry skoczni. Kolejka w tą i z powrotem kosztowała 12 zł więc było warto. Wszystkie zdjęcia z Krupówek i skoczni wstawię wam na dole. Tego dnia było bardzo mgliście, więc cieszyliśmy się, że na zdobycie śpiącego rycerze zdecydowaliśmy się poprzedniego dnia.

Jedzenie w Zakopanem okazało się krótko mówiąc, bardzo drogie. Za obiady na dwie osoby, wychodziło nam mniej więcej 100 zł, czasem więcej. A przypominam, że to sam obiad. Jedzenie było za to bardzo dobre i bardzo sycące. Chyba do końca życia będę też wspominać malinową herbatę. Kiedy wylądowała na naszym stole, mój chłopak rzucił tekstem, że to herbata z syropem z malin z biedronki, jakie było jego zdziwienie, kiedy pokazałam mu, że w herbacie są naprawdę maliny 🙂

W poniedziałek rano nie czekało nas nic innego jak szybkie pakowanie. O godzinie 9 znów wszyscy razem ruszyliśmy w drogę powrotną, bo przecież nie mogło być inaczej 🙂

Nasz weekend mimo wszystko okazał się bardzo udany i mam nadzieje, że w przyszłym roku uda nam się tam zawitać na dłużej. Chyba, że do tego czasu nie wytrzymam, rzucę to wszystko i pojadę w Bieszczady? 🙂 Kto wie 🙂