Zakopane.
Największa miejscowość w bezpośrednim otoczeniu tatr. Z czym
mi się kojarzy Zakopane? No oczywiście z górami.
Wydaje mi się, że nie ma osoby, która w pierwszym momencie no może w drugim nie pomyślałaby o tatrach na
wspomnienie Zakopanego. Piękna miejscowość w województwie małopolskim. Można śmiało powiedzieć, że sezon trwa tam całym rokiem, bo przecież latem nie brakuje turystów, którzy uwielbiają chodzić po górach, a zimą rozkwita między innymi narciarstwo.
I my w listopadzie zaplanowaliśmy sobie podróż do Zakopanego. Mieszkamy w Toruniu, więc jakby nie patrzeć do Zakopanego mamy jakieś 540 km. To jest na dobrą sprawę cały dzień drogi. Ale warto.Zawsze lubiłam bardziej góry niż morze. Ciekawostką jest to, że pierwszy raz nad morze pojechałam w wieku dwudziestu paru lat, a w górach bywałam przynajmniej raz w roku.
Wyjazd mięliśmy zaplanowany na 4 dni. Dwa dni podróży (to przerażające) i dwa pełne dni tam na miejscu. Z ogólnego rozrachunku nasz pobyt tam prawie wyrównuje się z drogą w tą i z powrotem. Mięliśmy zaplanowane dwa dni, a wypadały one, w weekend. W sobotę planowaliśmy wybrać się na Giewont w niedzielę zaś trochę poodpoczywać.
W naszych wyobrażeniach miało nie być za dużo ludzi, bo przecież kto specjalnie na weekend będzie gnać do Zakopanego, skoro w poniedziałek trzeba już wrócić do pracy. Otóż szach mat. Okazało się, że z racji, że 11 listopada wypadała setna rocznica odzyskania przez Polskę Niepodległości to 12-sty listopada był dnie wolnym.
Więc wszyscy razem jechaliśmy do Zakopanego 🙂 możecie wyobrazić sobie ile to trwało 🙂 W piątek o godzinie 17 wylądowaliśmy na miejscu. Hotel mięliśmy wcześniej zarezerwowany przez stronę booking.pl. Zatrzymaliśmy się w hotelu Nałęcz link tutaj:
Za trzy noce zapłaciliśmy niecałe 450 zł i mięliśmy w to wliczone śniadania, które okazały się naprawdę pyszne. Podawane były od godz. 7:30 do 10:00, czyli idealnie. Wiecie, to zawsze bezpieczniej mieć zapewniony, chociaż ten pierwszy posiłek, niż od rana szukać czegoś do jedzenia zwłaszcza, jeśli hotel nie dysponował kuchnią czy lodówką. W menu dojrzeliśmy ofertę na lunch boxy.
Czyli np. jeśli wychodzicie rano w góry to hotel może przygotować wam takie lunch boxy z jakimiś kanapkami czy owocami. W menu było napisane, że koszt jednego pudełka to 15 zł. Na recepcji okazało się, że 20 zł.Tak jak mówiłam wcześniej, że jedzenie było bardzo smaczne i polecam wykupienie sobie tam śniadań tak lunch boxów nie polecam w ogóle. Lepiej zróbcie sobie dzień wcześniej zakupy i sami przygotujcie sobie kanapki na drogę. Nasza wygoda nas zgubiła, ale człowiek uczy się całe życie 🙂
Pokoje były małe, ale znośne za to łazienka podobała mi się najbardziej. Obiecaliśmy sobie, że następnym razem gdy będziemy wyjeżdżać w góry to bierzemy pokój z widokiem choćby to kosztowało milion monet. 😀
Tak jak ustaliliśmy w sobotę poszliśmy zdobywać Giewont. I powiem wam, że pogoda nam tak dopisała, że do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć, bo już 4 dni później spadł tam śnieg. Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej. Przejrzyste niebo, zero opadów, trochę zimno, ale też bez przesady. Zjedliśmy bardzo wcześnie śniadanie, zabraliśmy nasze „super” lunch boxy i wyruszyliśmy.
Trasę mięliśmy zaplanowaną na 6 godz 30 minut. Plus wiadomo na postoje trzeba doliczyć jakąś godzinę no to około 7 i pół godz. Zaplanowaliśmy szlak od Gronik przez dolinę małej łąki cały czas żółtym szlakiem, przez wielką polanę w dolinie małej łąki, aż do połączenia szlaków żółtego z niebieskim. Potem wyżnią Kondracka Przełęcz mięliśmy się dostać pod Giewont gdzie znajdują się łańcuchy no i potem po tych łańcuchach na sam szczyt. Na szlaku stawiliśmy się o 8 rano. To był nasz idealny czas bo zeszliśmy dokładnie o 15:30 kiedy było jeszcze jasno, ale zaczynało się już robić szaro.
Dobrym marszem ruszyliśmy, więc do doliny małej łąki. I tu pierwszy szok 🙂 Po 10 minutach ja już byłam cała mokra, więc już zdążyłam się porozpinać. Miałam dobre tempo no więc sapałam jak lokomotywa 😀 Mój chłopak po 10 minutach stwierdził że nie da rady ze mną iść jak będę miała takie tempo. Kiedy tylko zatrzymaliśmy się przy mostku, żeby chwilkę odetchnąć, zdjęłam czapkę, rękawiczki i stwierdziłam „pieprzę to” natychmiast wracamy z powrotem, co to w ogóle za pomysł był i kto to wymyślił?! Ja tu płynę i sapie a minęło dopiero 10 minut (tak to 10 minut mnie prześladowało) to co to będzie dalej, kiedy przed nami jeszcze ponad 3 godziny marszu. Jak już wiecie albo jeszcze nie, nie poddałam się 😀 i dobrze bo bym wściekała się jeszcze bardziej 🙂
Ruszając w dalszą drogę zamieniliśmy się miejscami. Teraz mój chłopak szedł przodem a ja szłam za nim. On miał idealne tempo, więc ja już nie męczyłam się tak bardzo za szybkim marszem a potem to już nawet przestałam tak sapać. Pod Giewontem pierwszy raz mięliśmy styczność z łańcuchami. I miałam całkiem dobre przeczucia do pierwszego wejścia na wyślizgane kamienie 🙂 Był taki moment, że chciałam zrezygnować i zejść, bo tak się ślizgałam, że nie byłam w stanie ani stanąć ani zatrzymać się na kolanach. Jeszcze stojąca kolejka ludzi za tobą to dopiero deprymujące. Ale chwila spokoju chwila do pomyślenia i dałam radę. Potem już nie było tak źle. O wiele gorsze było zejście. Otóż moi drodzy. Zostałam dupo złazem. Całą drogę przy łańcuchach w dół pokonałam na tyłku. Bałam się stanąć (bo mam trochę lęk wysokości) trzymałam się bardzo blisko ściany góry bo bałam się że zawieje wiatr i mnie zdmuchnie 😀 Narobiłam sobie siniaków ale daliśmy radę zejść na dół. Drogę powrotną pokonywaliśmy szlakiem najpierw niebieskim a potem kolejno czerwonym przez Wyżnię i czarnym przez przełęcz w Grzybowcu. Żółty szlak był dosyć trudny i nie wyobrażałam sobie nim wracać, ale czerwony nie okazał się też wcale taki prosty.Byliśmy na samym szczycie pod samym 15 metrowym krzyżem i cieszyłam się jak dziecko. Warto było tam wejść chociażby dla widoków po drodze i tych ze szczytu.
Za bilet wstępu do Narodowego Parku Tatrzańskiego zapłaciliśmy 5 zł za osobę.
Na następny dzień mieliśmy zaplanowane leniuchowanie i zwiedzanie. I bardzo dobrze. Bo czuliśmy się jak połamani. Pod wieczór już było znacznie lepiej, ale przez cały dzień mięliśmy takie zakwasy, że szkoda gadać. Wstaliśmy rano, bo wiadomo szkoda tracić dnia skoro jest coraz krótszy, pochodziliśmy po Krupówkach, poszliśmy nawet na Wielką Krokiew. Była opcja na wjechanie kolejką, więc z niej skorzystaliśmy i wtedy mogliśmy podziwiać widoki z góry skoczni. Kolejka w tą i z powrotem kosztowała 12 zł więc było warto. Wszystkie zdjęcia z Krupówek i skoczni wstawię wam na dole. Tego dnia było bardzo mgliście, więc cieszyliśmy się, że na zdobycie śpiącego rycerze zdecydowaliśmy się poprzedniego dnia.
Jedzenie w Zakopanem okazało się krótko mówiąc, bardzo drogie. Za obiady na dwie osoby, wychodziło nam mniej więcej 100 zł, czasem więcej. A przypominam, że to sam obiad. Jedzenie było za to bardzo dobre i bardzo sycące. Chyba do końca życia będę też wspominać malinową herbatę. Kiedy wylądowała na naszym stole, mój chłopak rzucił tekstem, że to herbata z syropem z malin z biedronki, jakie było jego zdziwienie, kiedy pokazałam mu, że w herbacie są naprawdę maliny 🙂
W poniedziałek rano nie czekało nas nic innego jak szybkie pakowanie. O godzinie 9 znów wszyscy razem ruszyliśmy w drogę powrotną, bo przecież nie mogło być inaczej 🙂
Nasz weekend mimo wszystko okazał się bardzo udany i mam nadzieje, że w przyszłym roku uda nam się tam zawitać na dłużej. Chyba, że do tego czasu nie wytrzymam, rzucę to wszystko i pojadę w Bieszczady? 🙂 Kto wie 🙂
Właśnie wybieram się do Zakopanego w przyszłym tygodniu i szukałam takich inspiracji 🙂 Dzięki za ten wpis!
Bardzo się cieszę że mogłam pomóc! Mam nadzieje że wyjazd okazał się udany 🙂