SZTOKHOLM na weekend

Sztokholm, stolica i największe miasto Szwecji. Położony jest na 14 wyspach oraz nad zatoką Saltsjon nad Morzem Bałtyckim i jeziorem Melar. Brzmi ciekawie prawda?

Nazywany jest często „Wenecją Północy”. Wszystkie wyspy połączone są ze sobą 54 mostami. Jeszcze lepiej?

Nazwa Sztokholm pochodzi od słów Stock, czyli kłoda i holm – wysepka. Pierwsze odnotowane użycie nazwy Sztokholm pochodzi z 1252 roku. Miasto jest często nazywane jako „Najmniejsze duże miasto świata” lub „Największe małe miasto świata”. A teraz przejdźmy do konkretów. 🙂

Do Szwecji najlepiej dostać się tanimi liniami lotniczymi, takimi jak Wizz Air lub Ryanair. My lecieliśmy Wizz Air-em. Bilet dla jednej osoby w obie strony kosztował około 150 zł. Lot trwa bardzo krótko, bo niecałą godzinę. Jak już macie załatwiony bilet na samolot i lecicie tylko na weekend, a wielkimi krokami zbliża się wiosna to przemyślcie zakup plecaka bądź torby kabinowej o odpowiednich rozmiarach, żeby nie tracić kolejnych pieniędzy na zakup bagażu. My swoje plecaki kupiliśmy na allegro, a dokładniej tu. Jak już upolujecie niedrogie bilety, to kolejnym celem jest znalezienie noclegu.

My swój nocleg znaleźliśmy przez Booking. Po niedługich przemyśleniach zdecydowaliśmy się na dosyć ciekawe miejsce noclegowe. Spaliśmy na statku. 🙂 Nasz hotel możecie znaleźć o tu. Za noc za jedną osobę zapłaciliśmy 90 zł. Całkiem niedużo. 🙂

Kolejnym celem, kiedy macie już załatwione bilety i nocleg jest bilet na autobus. Jakoś przecież musicie się dostać z lotniska do Sztokholmu. Bilet możecie kupić online na tej stronie bądź już na miejscu w okienku. Koszt biletu dla osoby dorosłej w obie strony to 398 koron, czyli około 180 zł. Czas takiej podróży wynosi około 90 minut. Istnieje możliwość dostania się do Sztokholmu również autobusem miejskim + pociągiem regionalnym SJ, żeby takowy bilet zakupić skorzystajcie ze strony szwedzkiej kolei link tu. Alternatywą może jeszcze okazać się połączenie autobusu miejskiego + autokaru firmy Flixbus. Rozkład autobusów znajdziecie tu, natomiast Flixbusa tu.

No dobrze to mamy załatwione bilety na samolot, nocleg, dojazd z lotniska do centrum to teraz warto byłoby się zainteresować biletem na metro. Macie możliwość wybrania biletu jedno przejazdowego taki bilet kosztuje wtedy około 37 koron na kartę SL (swoją drogą została nam ona wyrobiona przy zakupie biletu) lub 50 koron bez zniżek. Za bilet 24-godzinny zapłacicie około 155 koron szwedzkich, a za 72-godzinny 310 koron. My wybraliśmy bilet 24-godzinny. Do Sztokholmu dotarliśmy w piątek wieczorem, więc bilet tak naprawdę przydał nam się na całą sobotę.

Wszystkie najważniejsze kwestie mamy załatwione. 🙂 Teraz możemy w końcu zająć się zwiedzaniem! Opowiem wam co my mięliśmy w planie zobaczyć w Sztokholmie w ten weekend. 🙂

Na pierwszy ogień idzie Gamla Stan, czyli stare miasto.

Gamla Stan to najstarsza część Sztokholmu. Dzielnica położona jest na wyspach: Stadsholmen, Riddarholmen, Strömsborg i Helgeandsholmen. Na jej terenie znajduje się średniowieczna katedra Storkyrkan i pałac królewski, będący oficjalną rezydencją króla.

Kościół Św. Mikołaja w Sztokholmie – jest to luterańska katedra w Sztokholmie w dzielnicy Gamla Stan, ma ona około 700 lat. Katedra ta ma ogromne znaczenie, ponieważ w niej odbywają się wszystkie uroczystości dworskie. W środku zachwyca majestatyczną rzeźbą Św. Jerzego walczącego ze smokiem. Nie udało nam się wejść do środka Katedry, ale z zewnątrz prezentowała się niesamowicie.

Pałac królewski – jest oficjalną rezydencją królewską w Sztokholmie. Znajduję się na wyspie Stadsholmen w dzielnicy Gamla Stan. Pałac jest miejscem, w którym odbywają się wszystkie oficjalne ceremonie. Jest to jeden z największych pałaców w całej Europie. W jego skład wchodzi blisko 600 pokoi oraz pomieszczeń. Szwedzka Rodzina Królewska mieszka jednak na stałe w Pałacu Drottningholm, położonym kilkanaście kilometrów na zachód od centrum.

Pałac Królewski jest otwarty dla zwiedzających. Oprócz apartamentów królewskich na terenie obiektu znajdują się również muzea, skarbiec oraz zbrojownia. Zdarza się, że apartamenty są wyłączone z trasy zwiedzania. Sytuacja taka występuje podczas uroczystych odwiedzin innych głów państw.

Muzeum Vasa – muzeum morskie znajdujące się w Sztokholmie na wyspie Djurgården. (Ciekawostką może być to, że jest to wyspa, na której większość obszaru stanowią tereny zielone) Otwarte zostało 15 czerwca 1990 dla ekspozycji okrętu „Vasa”, wydobytego w 1961 z dna morskiego i odrestaurowanego. Wspomnę, tylko że okręt został wydobyty w całości. Jest najpopularniejszym muzeum Sztokholmu.

Nazwę „Vasa” otrzymał na cześć panującej dynastii. Miał być jednym z najważniejszych okrętów szwedzkiej floty wojennej, liczącej wówczas ok. 20 jednostek.

10 sierpnia 1628 okręt „Vasa” wypływał z portu w Sztokholmie. Przy wyjściu z portu w wyniku gwałtownego porywu wiatru przechylił się, lecz odzyskał równowagę. Po drugim podmuchu wiatru przechylił się na bok, a przez otwarte luki do środka wdarła się woda. Okręt zatonął, zabierając na dno od 30 do 50 ludzi ze stu pięćdziesięcioosobowej załogi. Ciekawostką jest również to, że okręt „Vasa” udało się zrekonstruować w 95 procentach.

Bilet do Muzeum Vasa możecie zakupić o tu. Cena uzależniona jest od tego, w jakim miesiącu planujecie zwiedzanie. Może to być 170 koron szwedzkich, jeśli planujecie zwiedzanie od października do kwietnia lub 190 koron szwedzkich, jeśli chcecie zaplanować zwiedzanie od maja do września.

Grand Hotel – historyczny hotel zwrócony fasadą w stronę nabrzeża. Zbudowany został w 1872 roku i dziś zatrzymują się tu laureaci Nagrody Nobla. Na dachu hotelu powiewają flagi reprezentujące narodowość gości. Sztokholmski hotel powstał dzięki inicjatywie francuskiego szefa kuchni Jean-François Régis Cadiera. W tym samym czasie otwarto również Grand Hotel w Oslo, dołączający do grona grand hoteli, obecnych ówcześnie w każdej skandynawskiej stolicy.

Norrmalm – Na północ od strego miasta znajduje się dzielnica Norrmalm, która dziś uważana jest za centrum miasta. To właśnie tu znajdziemy główny dworzec kolejowy, główny dworzec autobusowy orz centra i ulice handlowe. Od 1602 do 1635 roku Normalm przez chwilę było niezależnym miastem z własnymi władzami, jednak po 33 latach zostało z powrotem włączone do Sztokholmu.

Stacje metra – czy wiecie, że jest to najdłuższa galeria sztuki na świecie? Jej długość wynosi 110 km!

Sztokholmskie metro powstało w 1950 roku. Większość stacji, a razem jest ich 100, z czego 47 znajduje się pod ziemią została udekorowana w najróżniejszy sposób. Rozpoczynając od umieszczenia w środku rzeźb oraz tematycznych wystaw, a na przerobieniu wnętrz części stacji na kolorowe jaskinie kończąc.

Na dole zdjęcia miejsc, jakie udało się nam zobaczyć. 🙂

Pomimo że w Sztokholmie byliśmy bardzo krótko, to cieszę się, że udało nam się zwiedzić kolejne miejsce.

W kwietniu wybieramy się również na weekend do Norwegii, a to kolejny kraj położony na półwyspie skandynawskim, więc będę miała możliwość porównania ze sobą tych dwóch miejsc. 🙂

Przechodząc do sedna myślę, że powiedzenie z początku wpisu „Najmniejsze duże miasto świata” idealnie określa to, co myślę o Sztokholmie. 🙂

Trzymajcie się cieplutko!

Czerwone Wierchy i Nosal – Powrót w Tatry

Stało się.

W 2021 roku ponownie wróciliśmy na chwilę do Zakopanego. Zakopane jak Zakopane nie jest dla mnie żadną większą atrakcją, ale za to nasze Polskie Tatry już tak 🙂 Zawsze, kiedy tam wracam towarzyszy mi niesamowite uczucie, że jestem w domu. Nigdzie indziej uczucie nie przychodzi ( chyba że faktycznie jestem w swoim domu 🙂 ).

Wracając do naszego wyjazdu, zaplanowaliśmy go z mniej więcej miesięcznym wyprzedzeniem. W tym roku urlop strasznie szybko nam zleciał i mięliśmy strasznie dużo nerwów więc gdy tylko padł pomysł wyjazdu w góry oboje z mężem stwierdziliśmy, że MUSIMY jechać 🙂 Powiem wam, że te prawie 3 dni, które tam spędziliśmy, a zwłaszcza ten jeden dzień, kiedy nie wiedziałam już, jak się nazywam i który tak bardzo dał nam w kość w zupełności wystarczyły, żeby na chwilę odciąć się od wszystkiego. Byliśmy tak skupieni na drodze na szczyty, na planach tam na miejscu, że nasze głowy zupełnie nie były zaprzątnięte żadnymi przyziemnymi sprawami. I to było z tego wszystkiego najlepsze! Góry potrafią tak wyciszyć człowieka, że nawet największa gaduła, jak ja nie ma ochoty w ogóle rozmawiać, bo i po co? Teraz sobie myślę jak często moglibyśmy tam bywać, gdyby nie odległość, bo właśnie odległość chyba jest największym problemem.

Do Zakopanego jechaliśmy 8 godzin. To jest, słuchajcie naprawdę długo, ale nadal uważam, że warto 🙂 Dojechaliśmy w sobotę około godziny 15, szybko odebraliśmy swój klucz do pokoju ( swoją drogą dom znajdował się tak blisko gór, że chyba bliżej by się nie dało ) i wyruszyliśmy na pierwszy zaplanowany przeze mnie szlak 🙂 Pamiętajcie jednak, że jeżeli planujecie pochodzić po górach, pozdobywać szczyty to musicie ruszyć zawsze WCZEŚNIE rano. Nie ma zmiłuj. W górach pogoda bardzo szybko się zmienia, wy możecie źle odmierzyć odległości, stracić więcej siły, wejście i zejście może zająć wam, dużo więcej czasu niż zakładaliście, więc trzeba zawsze wyruszyć rano. Nasz pierwszy szlak wiódł na NOSAL i ruszyliśmy na niego po godzinie 15, ale góra była niewysoka, bo Nosal ma 1206m i idzie się na niego godzinę, tyle samo wraca więc obliczyłam, że na dole będziemy po godzinie 18 najpóźniej (oczywiście dałam sobie lekką korektę czasową, bo tak jak pisałam wyżej, wszystko się może wydarzyć) i tylko dlatego zdecydowaliśmy się na niego ruszyć. To miała być również dla nas rozgrzewka, szlak jest dosyć łatwy, chociaż odrobinę męczący a my na niedzielę zaplanowaliśmy sobie coś wow dlatego wcale nie żałuję, że w sobotę jeszcze po podróży zdecydowaliśmy się na niego wejść. Także tak jak zaplanowałam z czasem, tak się wszystko udało. Na dole byliśmy około 17:40 więc wydaję mi się, że łącznie droga zeszła nam 2 godziny. Musicie też wiedzieć, że szlak na Nosal tak jak wcześniej powiedziałam, nie jest szlakiem bardzo trudnym czy bardzo niebezpiecznym, ale do gór zawsze trzeba mieć ogromny respekt i szacunek, bo nigdy nie wiesz, co się wydarzy. Możesz się np. poślizgnąć na kamieniu albo może ci się omsknąć noga i wtedy polecisz. A jak już polecisz to naprawdę masz duże szczęście, jeśli przeżyjesz. W tym dniu, kiedy byliśmy na szlaku mijała nas rodzina z nastolatką, która bardzo dziwiła się, jak w górach można zrobić sobie krzywdę albo się zabić. Przecież jest to niemożliwe, a na Nosalu to już w ogóle, taki łatwy szlak. I słuchajcie dwa tygodnie później, przeczytałam w wiadomościach o kobiecie która spadła ze szczytu Nosalu. Kobieta przeleciała 20 metrów w dół i tylko gałęzie drzew fartownie wyhamowały upadek. Skończyło się „tylko” na złamaniu otwartym. Także respekt trzeba mieć do każdej góry.

Nie małym wyzwaniem za to okazały się Czerwone Wierchy. Jak już wiecie albo się dopiero dowiecie, Czerwone Wierchy składają się z czterech szczytów Tatr Zachodnich:

Kopa Kondracka – wysokość n.p.m 2005 m

Małołączniak – wysokość n.p.m 2096 m

Krzesanica – wysokość n.p.m 2122 m

Ciemniak – wysokość n.p.m 2096 m

Naszą trasę rozpoczęliśmy w niedzielę o godzinie 8 rano ze szczytu Kasprowego Wierchu. Na szczyt wjechaliśmy kolejką.

Koszt jednego biletu normalnego to około 80 zł w dwie strony, ulgowego około 70 zł. My zakupiliśmy bilet na wjazd tylko w górę, ponieważ z Czerwonych Wierchów na dół planowaliśmy dostać się na nogach. Trasa była bardzo długa, więc zachęcam zaopatrzyć się w wygodne górskie buty, i jakieś przekąski, ponieważ cała droga zajęła nam ponad 8 godzin. Ja wrzuciłam też do swojego plecaka ściągacz na kostkę, ponieważ nauczona doświadczeniem stwierdziłam, że może mi się przydać.

Zaczynając od Kasprowego Wierchu, nasza trasa miała prowadzić szlakiem czerwonym przez:

Goryczkową Czubę -> Suche Czuby -> Suchy Wierch Kondracki aż do pierwszego z naszych szczytów, czyli Kopy Kondrackiej.

Pogoda była tego dnia piękna więc szło się naprawdę całkiem dobrze a wraz z nami tego dnia drogę przez Czerwone Wierchy pokonywało dosyć sporo osób. Kolejno po Kopie Kondrackiej dostaliśmy się na Małołączniak i tu już zaczęło robić się powoli ciężko i męcząco, dalej czerwonym szlakiem doszliśmy do Krzesanicy gdzie zatrzymaliśmy się na bardzo krótko, żeby nie tracić też zbyt dużo czasu, a tuż za nią już nie tak daleko widać było szczyt Ciemniaka. Pamiętam w połowie drogi, czyli gdzieś w okolicy Małołączniaka mój mąż zaczął zastanawiać się, czy by jednak nie zrezygnować, kiedy pokazałam mu jak daleka droga jeszcze przed nami. Ale że ani ja, ani on nie lubimy rezygnować, to decyzja o odwrocie nie zapadła. I dobrze. Kiedy dotarliśmy już na ostatni szczyt, czyli Ciemniak byliśmy już nieźle zmęczeni. Było po godzinie 13, kiedy zebraliśmy się ze szczytu i zaczęliśmy długą drogę z powrotem. Przed pójściem w górę zadecydowałam, że nie będziemy schodzić z Ciemniaka w stronę Kir co wydawałoby się najlepszą opcją tylko wrócimy przez wszystkie te szczyty, a potem zaraz za Kopą Kondracką wejdziemy na zielony szlak i Doliną Kondratową przez schronisko PTTK Hala Kondratowa dalej szlakiem niebieskim dojdziemy do Kuźnic. Był powód, dlaczego tak zaplanowałam tę trasę. Otóż nie chciałam z Kir musieć wracać przez całe Zakopane do hotelu. Taką podjęliśmy wtedy decyzję, czy była słuszna? Z perspektywy czasu chyba nie do końca, ponieważ cała ta trasa strasznie nas wykończyła. Czy żałuję? Nie, bo w życiu nie warto niczego żałować. Pamiętam, jedna rzecz mnie zaskoczyła, kiedy już wracaliśmy na dół. Pogoda tak jak mówiłam, była piękna i naprawdę dopisała, ale w którymś momencie pojawiły się nieciekawe chmury, kiedy zaczęliśmy schodzić w dół. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości między Kopą Kondracką a Małołączniakiem spotykaliśmy ludzi, którzy dopiero co zaczęli iść w stronę Ciemniaka, a było już dosyć późno, bo po godzinie 14. To nie był też pierwszy raz, kiedy my o takiej godzinie byliśmy na końcówce zejścia ze szczytu, a ktoś dopiero się na ten szczyt wybierał. Zawsze będę uważała i mówiła, że to błąd. W góry zawsze trzeba wyruszyć wcześnie rano, żeby możliwie najszybciej móc wrócić na dół. Żeby nie było niespodzianki, że nagle zrobiło się ciemno, bo w nocy chyba nikt nie chciałby się znaleźć tam u góry. Możliwie rozsądnie planujcie więc swoje trasy i zawsze bierzcie korektę, jeśli chodzi o czas, który dana trasa może wam zająć. Wpisałam sobie całą naszą trasę na stronie https://mapa-turystyczna.pl/#49.28137/19.98091/17 na dolę też wstawię wam zdjęcie jak to wyglądało i z niej możecie wyczytać, że trasa powinna zająć nam 6 godzin i 30 minut a zajęła 8 godzin i 30 minut, czyli aż o 2 godziny dłużej. Tak jak pisałam wyżej, z Kasprowego Wierchu wyruszyliśmy o 8 a na dole w Kuźnicach znaleźliśmy się o godzinie 16:30. Było lato, więc nadal było jasno, ale godzina już była jak dla mnie dosyć późna na zejście ze szlaku.

Po Czerwonych Wierchach byliśmy wykończeni, ale i zadowoleni, ponieważ spełniło się jedno z moich marzeń, żeby się tam znaleźć 🙂 Na dole wstawię wam parę zdjęć z naszej wędrówki. Widoki przez całą drogę były niesamowite i nie do opisania. Czerwone Wierchy bowiem są szlakiem na granicy Polsko-Słowackiej. Jeżeli jeszcze zastanawiasz się, czy warto to powiem Ci, że tak, ja sama nie wiem, czy czasami jeszcze tam nie wrócę, tylko wtedy pewnie zdecyduje się na drogę od Ciemniaka i zaplanuję to tak żebyśmy, nie musieli wracać tą samą drogą 🙂 Ciekawostką jest to, że jeśli uważasz, że twoja kondycja jest słaba to zawsze możesz wejść tylko na jeden ze szczytów Czerwonych Wierchów bowiem zawsze jest możliwość zejścia ze szlaku wcześniej nie musząc pokonywać wszystkich czterech szczytów 🙂 Zawsze więc mierz siły na zamiary 🙂

Podsumowanie:

Nie zawsze się znajduje pod moimi postami, lecz teraz chciałabym co nieco tu zawrzeć 🙂 Jak najbardziej Nosal i Czerwone Wierchy polecam, i jeśli jeszcze nie mięliście okazji tam być to może najwyższy czas to zmienić, bo uwierzcie warto 🙂 Pod spodem wypiszę wam strony, z których korzystaliśmy, planując nasz wyjazd.

  • Hotel w którym się zatrzymaliśmy: Willa Pod Nosalem II
  • Bilet do Parku Tatrzańskiego możecie kupić tu, cena biletu normalnego 8 zł.
  • Bilet na kolejkę na Kasprowy Wierch możecie kupić tu, cena takiego biletu normalnego to 79 zł.
  • Strona na której możecie zaplanować sobie waszą wędrówkę to Mapa szlaków turystycznych.

Trzymajcie się cieplutko!

Pierwsze wakacje z psem – Pobierowo

W tym roku wakacje były ciężkie do zaplanowania, a to głównie z powodu naszego nowego członka rodziny. Pluta. Teraz nastąpi małe przedstawienie, bo nie mogę tego nie zrobić 🙂 Pluto teraz już 7 miesięczny owczarek niemiecki wywrócił nasz świat do góry nogami. Imię dla niego wybrał mój narzeczony, który od zawsze takiego Pluta chciał mieć. Spełniliśmy więc nasze wspólne marzenie i o to w naszym życiu pojawiła się mała czarna bestia. Jako że odkąd pojawił się maluch było wiadomo, że zostanie nieodzownym towarzyszem naszych podróży to chcieliśmy te wakacje zaplanować też jak najlepiej dla niego. Po długich rozmowach zdecydowaliśmy się na nasze Polskie morze i wylądowaliśmy w Pobierowie. Musicie wiedzieć, że Pobierowo to wieś w Północno zachodniej Polsce. Na pewno każdy teraz zada sobie pytanie, czemu wybraliśmy tak malutką miejscowość. Zrobiliśmy więc to trochę specjalnie. Musicie również wiedzieć, że kiedy jechaliśmy na wakacje Pluto miał 3 miesiące i robił wtedy za gwiazdę. Nie było osoby, która się przy nim nie zatrzymała. Gdyby mógł to rozdawałby autografy. Dobrze, wróćmy do sedna. I my i Pluto potrzebowaliśmy spokoju 😀 W Pobierowie nasz pies również stał się okolicznym celebrytom, ale że to mała miejscowość to mięliśmy tam dużo więcej spokoju niż w mieście. To znaczy Pluto miał więcej spokoju. Teraz znacie już główny powód czemu wybraliśmy małą miejscowość liczącą około 1116 mieszkańców. Oczywiście to z psem celebrytom to żarty (chociaż nie do końca) a więc na wpół żartowałam 🙂 Naszymi głównymi wyznacznikami było po pierwsze mieszkanie w domku, po drugie, żeby było jak najbliżej do morza. Pobierowo spełniło nasze wymagania. A do tego wszystkiego mogliśmy wykupić dla siebie pełne wyżywienie, więc wakacje nawet all inclusive się trafiły.

Domek znaleziony na bookingu był mały, ale wystarczający, by pomieścić dwie osoby i psa. Na dole znajdowała się kuchnia z salonem u góry zaś pokoje sypialniane. Jedyny minus był taki, że nie było ogrzewania, co we wrześniowe noce może naprawdę dać w kość 🙂 Kolejnym plusem było to, że domki znajdowały się jakieś 300 metrów od centrum i około 700 metrów od plaży, więc naprawdę bardzo blisko 🙂 Miało to o tyle znaczenie, że mogliśmy na taki spacer nad morze zabierać jeszcze wtedy 3 miesięcznego szczeniaka i nie było to dla niego zbyt męczące.

Czy coś jeszcze znajduję się w Pobierowie? Niestety nie. Tak jak pisałam wcześniej Pobierowo to bardzo mała miejscowość i raczej nie ma tam za dużo miejsc do zwiedzania, za to w pobliżu Pobierowa i owszem. Opowiem wam pokrótce gdzie warto pojechać będąc w Pobierowie albo w pobliżu i co warto tam zobaczyć :).

Pierwszą miejscowością, do której trzeba się udać jest Trzęsacz. Znaleźć tam można pozostałości po wybudowanym na przełomie XIV i XV wieku gotyckim kościele pw. Św. Mikołaja. Pierwotnie kościół był wzniesiony ok. 1,8-2 km od brzegu morza, lecz uległ zniszczeniu w wyniku procesów abrazyjnych. Zachowała się jedynie południowa ściana kościoła znajdująca się u szczytu klifu. Wygląda to niesamowicie, i niesamowite jest również to jak tak naprawdę działa natura.

Kolejnym punktem gdzie koniecznie trzeba się udać jest Świnoujście, gdzie napijecie się przy okazji najlepszej mrożonej kawy 🙂 Jeśli chodzi o zwiedzanie to warto wybrać się na piękną plażę, na której końcu znajduje się Stawa Młyny. Zapytacie pewnie co to takiego. Stawa Młyny to znak nawigacyjny w kształcie wiatraka usytuowany na końcu falochronu zachodniego w Świnoujściu przy ujściu Świny do Bałtyku. Stawa Młyny ma 10 metrów wysokości i powstała w latach 1873-1874. Na jej szczycie znajduje się pulsujące światło służące celom nawigacyjnym. Podkreślam, że jest to jedno z najładniejszych miejsc jakie widziałam, ale spójrzcie tylko na zdjęcia na dole i powiedzcie, że nie mam racji 🙂

Jak już byliśmy tak niedaleko Szczecina, w którym nigdy nie byliśmy to i tam nie mogło nas zabraknąć 🙂 Szczecin jest to największe miasto województwa Zachodniopomorskiego. Od Szczecina dzieliło nas zaledwie półtorej godziny jazdy samochodem, więc jakby nie patrzeć nie aż tak daleko. Nie pozwiedzaliśmy tam za dużo, bo jak wiadomo z psem jest to trochę ograniczone. Za to do woli mogliśmy spacerować po porcie i tak też zrobiliśmy. W centrum zjedliśmy za to pyszny obiad, chociaż poszukiwania restauracji, do której można wejść z psem też wcale nie są takie łatwe. Jak widzicie ze zwierzakiem generalnie jest trochę ciężej, ale za to może ciekawiej 🙂 Ogólnie Szczecinowi daję okejkę chociaż sam w sobie nie do końca mi się podoba.

Czy słyszeliście może o centrum Słowian i Wikingów w Wolinie? Ja też nie. Przychodzę wam, więc szybko z pomocą co to takiego 🙂 Centrum Słowian i Wikingów prowadzone jest przez stowarzyszenie „Wolin-Jomsborg-Vineta” które swoją nazwą nawiązuje do półlegendarnych osad położonych w średniowieczu o ujścia Odry do Bałtyku w pobliżu dzisiejszego Wolina. Sam skansen położony jest na Wyspie Ostrów, na rzece Dziwnie. Znajdujące się tam rekonstrukcje chat mieszkalnych i rzemieślniczych z IX-XI wieku wykonane są bardzo starannie i wiernie. W ich wnętrzach umieszczono repliki mebli i przedmiotów codziennego użytku, dzięki którym łatwiej jest uzmysłowić sobie jak żyli ludzie ponad 1000 lat temu.

Z Pobierowa do Wolina dzieli nas jakieś 40 minut jazdy samochodem, więc na pewno warto zaplanować sobie zwiedzanie skansenu, zwłaszcza że w żadnym muzeum na ogół nie możemy dotykać eksponatów. Tu mamy taką możliwość 🙂 Oczywiście wielkim plusem jest to, że możemy zwiedzać skansen z psem 🙂

Kolejną zaplanowaną przez mojego narzeczonego atrakcją (bo to on rozplanował nam nasz wyjazd :)) jest jezioro turkusowe na wyspie Wolin.

Skąd się wzięła nazwa jeziora? Otóż od niebieskawo-zielonej barwy lustra wody wywołanej rozszczepieniem światła słonecznego w czystej wodzie i odbiciem refleksów od białego podłoża kredowego z zalegającymi na dnie związkami węglanu wapnia. Całe jezioro ma powierzchnie 6,74 hektara, a głębokość jego wynosi 21,2 m. Oczywiście w jeziorze nie wolno się kąpać 🙂

Większość naszego tegorocznego urlopu zleciała na plażowaniu i odpoczywaniu jak mało kiedy, ale na nasze usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko, że nie mięliśmy za bardzo wyboru. Jeśli wyjeżdżasz gdzieś ze szczeniakiem to niestety, ale swój wyjazd trzeba podpasować w dużej mierze pod niego a nie pod siebie. Jak wiemy tak młody pies nie jest w stanie chodzić i zwiedzać cały dzień 🙂 A nie o to chodzi, żeby na wyjazd z psem zostawiać go w domku, a samemu znikać na całe dnie, więc ten urlop, jak i pewnie kolejne w dużej mierze będziemy podporządkowywać pod jego siły.

Bo pamiętajcie jest takie mądre zdanie : mierzcie siły na zamiary 🙂

Trzymajcie się ciepluto!

Monika.

Styczniowy powrót do Paryża.

O Paryżu pisałam już raz w 2018 roku. Wtedy opisywałam podróż z 2017 roku. Po niecałych trzech latach wróciłam tam ponownie. Czy nadal uważam, że Paryż to jedno z najromantyczniejszych miejsc na ziemi? Dowiecie się tego pod koniec 🙂

Tak jak wspomniałam, do Paryża wróciłam, w styczniu 2020 roku. Nie sama, lecz z kimś z kim marzyłam, żeby tam wrócić. Los był przychylny i udało się. Czy coś się w Paryżu zmieniło? W sumie to nie 🙂 Odwiedziłam te same miejsca, w których byłam trzy lata wcześniej. W tym jedno stało się teraz szczególnie dla mnie ważne. Zobaczyłam Paryż bardzo wcześnie rano, kiedy dopiero co słońce wschodziło. Pokręciłam się po Paryskich uliczkach, co rusz przystając i oglądając pamiątki na wystawach sklepowych. I na nowo go polubiłam.

Paryż nie jest miastem pięknym. Potrafi zachwycić, ale nie byłby tak wyjątkowy, gdyby nie pewne atrakcje. Czym miałby się wyróżnić, gdyby nie 300-metrowa Wieża Eiffela, gdyby nie Luwr czy Katedra Notre-Dame? Odpowiedź jest tylko jedna 🙂 Absolutnie niczym 🙂

Bo gdzie nie ma starych zabytków, pięknych kamienic czy wyjątkowych miejsc? Są one wszędzie, ale nie aż tak rozreklamowane. Więc dlaczego to Paryż tak zachwyca? Tego chyba nikt wam nie powie. Dlaczego niektóre miejsca chcemy zobaczyć bardziej niż inne? Na pewno macie listę miejsc, które koniecznie chcecie zobaczyć i na bank nie ma na niej całego świata. To dlaczego tak się dzieje? Ponieważ jako dzieci, potem dorośli ludzie naoglądaliśmy się tych wszystkich zdjęć w internecie, nasłuchaliśmy się o nich w telewizji i też chcemy je zobaczyć na własne oczy.

Myślę, że tak właśnie stało się po części z Paryżem. Bo jak to nie zobaczyć 300-metrowej wieży, która do tego wszystkiego wygląda przepięknie? Jak to nie zobaczyć jednego z największych muzeów na świecie? No przecież wiadomo, że się nie da przejść obok tego obojętnie 🙂

Paryż to było jedno z moich pierwszych takich większych marzeń i celów. Gdy się spełniło stwierdziłam, że nie ma czegoś takiego jak jakieś ograniczenia. I mimo że Paryż sam w sobie nie jest jakiś spektakularny, to spodobał mi się. Mimo że nie jest najczystszym miastem na świecie i po ostatniej wizycie stwierdziłam, że nie mogłabym tam zamieszkać na stałe, bo za bardzo bym się bała, to nadal z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to jedno z moich ulubionych miejsc na ziemi. Czy znacie to uczucie, kiedy jesteście u kogoś pierwszy raz w życiu, a macie wrażenie jakbyście czuli się tam tak swobodnie prawie, jak w domu? Tak właśnie mam z Paryżem. Trzy lata wcześniej chodziłam tymi samymi uliczkami, odwiedziłam znajome już miejsca, i czułam się jakby tego odstępu 3 lat w ogóle nie było. To takie dziwne, ale bardzo miłe uczucie. Przechodząc do sedna, Paryż od stycznia 2020 roku, stał mi się jeszcze bliższy i mimo że nie jest najpiękniejszym miastem na świecie, to zdecydowanie nadal uważam, że jest najromantyczniejszym :).

W zamian za waszą uwagę podrzucę wam parę pięknych ujęć tego urokliwego miasta.

Trzymajcie się cieplutko!

Monika.

Złota Piątka – thrillery warte przeczytania.

Doczekaliście się drugiej części wpisu, który w grudniu pojawił się na blogu.

 Tym razem skupimy się na samych thrillerach, które zawładnęły moim umysłem przynajmniej na czas czytania 🙂  Poprzednim razem były to książki idealne na zimowe wieczory, tym razem są to książki idealne na spędzenie popołudnia na plaży czy na balkonie w ich towarzystwie! 🙂

Pierwszą pozycją będzie:

1. Pacjentka

Thriller psychologiczny autora Alex Michaelides.

Książka zaczyna się zdaniem „Alicia Berenson miała trzydzieści trzy lata, gdy zabiła męża”. Już samo pierwsze zdanie może zaciekawić czytelnika. I ciekawi.
Przez wiele osób nazwana „Thrillerem idealnym”. Opowiem wam trochę o czym jest.

Ceniona malarka Alicia Berenson wiedzie spokojne poukładane życie jakiego każdy mógłby jej pozazdrościć. Dzieje się tak do czasu. Pewnego wieczoru jej mąż Gabriel wraca do domu, a ona strzela mu w głowę pięć razy zabijając go na miejscu. Od tego momentu przestaje mówić. Nikt oprócz niej nie wie co stało się tego wieczoru, a ona ostatecznie trafia do zamkniętego ośrodka psychiatrycznego Grove.
Opis budzący ciekawość, więc warto po nią sięgnąć czy nie?. Warto! Książka okazała się jedną z lepszych jakie czytałam w tym roku. Jeśli lubicie thrillery trzymające w napięciu, to śmiało kupujcie/wypożyczajcie i czytajcie.

2. Pozwól mi wrócić.

Thriller autorki B.A. Paris.

Książka opowiada o zakochanych, którzy wyjechali na wakacje do Francji. W drodze zatrzymują się w nocy na parkingu i kiedy on wraca z toalety jego dziewczyny nigdzie nie ma. Finn opowiada policji o tym, co wydarzyło się tej nocy, ale tylko on wie, że nie powiedział całej prawdy. Po 10 latach zaczyna jeszcze raz. Jego wybranką staje się siostra Leyli. Kiedy się zaręczają on dostaje telefon. Ktoś z jego przeszłości widział Leyle. Chłopak zaczyna wierzyć, że jego dawna ukochana żyje.

Kolejna bardzo dobra książka. Fabuła wciąga od pierwszej strony i trzyma w napięciu z niemałym zaskoczeniem na końcu.

3. Dziewczyna która przepadła.

Thriller autorki Katarzyny Misiołek.

Osiem lat pod dachem psychopaty to piekło. Monika, bo tak ma na imię główna bohaterka zostaje porwana w noc sylwestrową prawie spod swojego domu. Poniżana psychicznie i fizycznie, bezlitośnie odarta z godności i zdegradowana do roli zabawki w rękach zwyrodnialca, kobieta rozpaczliwie walczy o przetrwanie. Tu, gdzie utknęła, nie ma jednak żadnych reguł. Ten, który ją przetrzymuje, jest nieprzewidywalny. Każdy dzień jest walką, każda noc może się okazać ostatnią. Dziewczyna zostaje cudem uwolniona z rąk szaleńca. Ale czy świat, który zastaje po powrocie, jest miejscem, o jakim marzyła?

Bardzo realistyczna i przygniatająca historia młodej kobiety. Wciągająca, choć okrutna. Warta przeczytania i zapamiętania.

4. Za zamkniętymi drzwiami.

Kolejna książka autorki B.A. Paris. Światowy Bestseller, który wywołał sensacje na międzynarodowym rynku wydawniczym. Teraz pokrótce o czym jest:
Wszyscy znamy takie pary jak Jack i Grace: on jest przystojny i bogaty, ona czarująca i elegancka. Chciałoby się poznać Grace trochę lepiej, ale to niemożliwe, bo Jack I Grace są nierozłączni. Mogłoby się wydawać, że to idealna miłość, ale czy na pewno?
Ktoś mógłby spytać, dlaczego Grace nigdy nie odbiera telefonów, nie wychodzi z domu, a nawet nie pracuje. I jak to możliwe, że gotując tak wymyślne potrawy, w ogóle nie tyje? I dlaczego w oknach sypialni są kraty? Czy to tak doskonałe małżeństwo czy perfekcyjne kłamstwo?

Książka zebrała same pozytywne opinie. Można było usłyszeć, że jest to najlepszy i najbardziej przejmujący thriller w stylu Hitchcocka.

Za zamkniętymi drzwiami długo czekało na swoją kolej, żebym w końcu po nią sięgnęłam. I żałowałam. Żałowałam, że stało się to tak późno. Jeśli chcecie książki, która potrzyma was w napięciu to nie wahajcie się. Tylko nie zaczynajcie jej czytać wieczorem, bo gwarantuje, że nie zaśniecie 🙂

5. Nie ufaj nikomu.

Już ostatni thriller na dzisiaj autorki Croft Kathryn.

Pięć lat wcześniej mąż głównej bohaterki popełnia samobójstwo, a studentka, z którą miał romans ginie bez śladu. Mia wierzy w to do dziś. Dopóki w jej gabinecie terapeutycznym jej pacjentka nie wyznaje, że męża Mii zamordowano. Kim jest pacjentka? Skąd wie o jej mężu? I co tak naprawdę się wydarzyło?

Ciekawy pomysł na fabułę. Książka ciekawa i stawiająca przed czytelnikiem wiele pytań. Warto przeczytać choćby ze względu na tak zaskakujące zakończenie.

Oto pięć pozycji naprawdę wartych przeczytania i mam nadzieję, że chociaż jedna z nich skradnie wasze serce 🙂

 

 

 

Wrocław na weekend – co zobaczyć w tak krótkim czasie.

Mówią, że Wrocław jest jednym z najpiękniejszych miast w Polsce.

Kogokolwiek byś nie zapytał, każdy, kto był to potwierdzi a kto nie był to i tak prawdopodobnie wymieni właśnie to miasto.

Czy mają rację? Czy Wrocław zasługuje na takie miano?

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że tak.

We Wrocławiu byłam raz, ale tylko przejazdem i to ładnych paręnaście lat temu, teraz udało mi się odwiedzić je znów na trochę dłużej niż poprzednio. Z racji tego, że byłam i widziałam, podpowiem wam trochę, co warto zobaczyć jak jedzie się do Wrocławia tylko na parę dni.

 

  • Zacznijmy od: Ostrów Tumski.

Jest to najstarsza, zabytkowa część Wrocławia. Słynie ze swoich licznych mostów łączących różne brzegi miasta. Jednym z nich jest tzw. „most zakochanych”. Stalowa konstrukcja powstała w 1889 roku i stała się symbolem miłości. Do dziś zakochani przywieszają tam swoje kłódki na dowód miłości a kluczyk wrzucają do rzeki. Pierwszy raz widziałam tyle kłódek w jednym miejscu 😉

  • Rynek Wrocławski.

Jest to średniowieczny plac targowy. Obecnie jeden z największych rynków staromiejskich europy z największymi ratuszami w Polsce. Centralną część rynku zajmuje Stary Ratusz i Nowy Ratusz oraz liczne kamienice. Od 2008 roku odbywa się tam, co roku jarmark bożonarodzeniowy.

  • Hala Stulecia.

Hala widowiskowo-sportowa we Wrocławiu. Wzniesiona w latach 1911-1913 według projektu Maxa Berga. Kompleks Hali Stulecia jest dzisiaj  miejscem największych wystaw, konferencji, wydarzeń kulturalnych, sportowych, koncertów. W 2006 roku hala została uznana za obiekt światowego dziedzictwa UNESCO. Zaraz przy Hali Stulecia znajduję się piękna Wrocławska fontanna.

  • Fontanna Wrocławska.

Największa fontanna multimedialna w Polsce. I jedna z największych w Europie. Fontanna ma powierzchnie około 1 ha a na jej dnie umieszczono aż 800 punktów świetlnych, trzysta dysz wodnych oraz trzy dysze ogniowe. Fontanna działa tylko w sezonie letnim – od ostatniego weekendu kwietnia lub pierwszego weekendu maja do końca października. Szczególnie spektakularne są pokazy nocne.

  • Punkt widokowy w Sky Tower

Miejsce obowiązkowe dla wszystkich miłośników fantastycznych widoków Wrocławia i okolic. Na 49. piętro turystów wozi winda, która tę trasę pokonuje w minutę. Ostatni chętni wjadą górę pół godziny przed jego zamknięciem.

  • Panorama Racławicka.

Monumentalne malowidło o długości 114 metrów i wysokości 15 metrów. Przedstawia zwycięską bitwę Polaków nad Rosjanami pod Racławicami w kwietniu 1794 roku. Zabiegi techniczne wykorzystane przez autorów sprawiają, że obraz można porównać do współczesnej technologii 3D. Panoramiczna perspektywa, oświetlenie, scenografia dobudowana przed płótnem wywołują wrażenie jego wielowymiarowości.

Pomysłodawcą uczczenia bitwy – w jej setną rocznicę, był lwowski malarz Jan Styka, który zaangażował do prac nad Panoramą Racławicką wybitnych artystów, m.in. Wojciecha Kossaka, Tadeusza Popiela, Teodora Axentowicza, Włodzimierza Tetmajera.

Prace nad obrazem trwały dziewięć miesięcy. Wybudowana w parku Stryjskim rotunda, w której prezentowana była Panorama Racławicka, to jedna z atrakcji Lwowa na przełomie XIX i XX wieku.

Podczas zwiedzania widzowie mogą słuchać komentarza na temat historii obrazu, postaci i wydarzeń, które przedstawia.

  • Afrykarium

Afrykarium we Wrocławskim Zoo to jedyne na świecie oceanarium poświęcone wyłącznie faunie Afryki. Kompleks otwarto 26 października 2014 roku i jest pierwszym tego typu obiektem w Polsce.

Cały kompleks liczy 19 akwarium, basenów i zbiorników o łącznej powierzchni 4,6 tys. m² i pojemności ponad 15 milionów litrów wody, oczyszczanej przez 50 filtrów.

 AFRYKARIUM PODZIELONE JEST NA EKOSYSTEMY:

  1. Fauna plaży i rafy koralowej Morza Czerwonego z basenem 900 m³.
  2. Fauna Afryki Wschodniej z basenem hipopotamów nilowych (900 m³) oraz rybami jezior Malawi i Tanganika
  3. Fauna Kanału Mozambickiego z basenem (3100 m³) prezentująca m.in. płaszczki i rekiny brunatne.
  4. Fauna dżungli Konga z basenami manatów (1250 m³), krokodyli nilowych (260 m³) oraz ptakami (hala wolnych lotów) m.in. czepigi rudawe, ibisy białowąse, toko nosaty i waruga.

  • Zoo Wrocław.

Jest najstarszym ogrodem zoologicznym w Polsce. Powierzchnia ogrodu to 33 hektary. Jest piątym najchętniej odwiedzanym ogrodem zoologicznym w Europie z dziennym rekordem wejść wynoszącym 28 300 osób. Pod koniec 2015 wrocławskie Zoo prezentowało ponad 10 500 zwierząt (nie wliczając bezkręgowców) z 1132 gatunków (trzecie pod tym względem zoo na świecie).

Można tam zobaczyć miedzy innymi lwy, tygrysy, wilki, żubry, słonie, zebry, żyrafy a nawet nosorożce.

PODSUMOWANIE

Wstęp do Panoramy Racławickiej: 30 zł – z biletem do Panoramy Racławickiej zwiedzicie dodatkowo jeszcze 3 inne muzea.

Punkt widokowy Sky Tower – 18 zł.

Zoo Wrocław: 50 zł.

Nocleg Wrocław: My skorzystaliśmy z Bike’UP Wrocław i zapłaciliśmy około 220 zł za noc ale są również tańsze opcje 🙂

 

 

*Podane ceny są bez zniżek.

 

 

 

Warszawa na weekend.

Jak myślicie, kiedy się najlepiej odpoczywa? Oczywiście, że na wyjazdach.

Dlatego w styczniu padło krótkie pytanie. Co zrobić żeby nie oszaleć? Wyjechać.

Jeżeli wszyscy i wszystko Cię denerwuje, jeśli jeszcze rano dobrze nie wstałeś a już nie masz humoru i jesteś zmęczony, wyjedź. Wyjedź gdzieś, chociaż na weekend. Obiecuje, że pomoże.

Wracając do stycznia.

Mieliśmy zaplanować sobie wyjazd na weekend. Tylko gdzie? Miało nie być za daleko żeby dojazd nie zajął nam pół dnia, bo odpoczywanie w samochodzie to żadne odpoczywanie. Miało być w miarę ciekawie żebyśmy się tam nie zanudzili na amen. Miało być gdzieś gdzie jeszcze razem nie byliśmy. Padło na Warszawę.

Tym razem nie będę wam wymieniać po kolei miejsc, jakie koniecznie musicie zobaczyć będąc w stolicy. Z racji tego, że do Warszawy pojechaliśmy tylko na weekend to poopowiadam wam trochę gdzie byliśmy i może czasem wtrącę jakąś ciekawostkę o danym miejscu 🙂

Warszawa, nasza stolica i jednocześnie największe miasto w Polsce liczy około 17 35442 mieszkańców. To bardzo dużo porównując inne miasta. Do stolicy dotarliśmy około 12 przed południem. Mieszkanie, które wynajęliśmy na stronie www.booking.pl mogę wam z całą pewnością polecić tu macie link do niego , do tego znajdowało się w centrum, więc lokalizacja genialna. Gorzej z parkowaniem 🙂

Pierwszego dnia pokręciliśmy się po starówce, obejrzeliśmy Pałac Kultury z zewnątrz, byliśmy na Grobie Nieznanego Żołnierza i akurat była pora zmiany warty, więc naprawdę wstrzeliliśmy się w czasie. Jak pewnie wiecie Grób Nieznanego Żołnierza znajduje się na pl. marsz. Józefa Piłsudskiego a główną ideą jest uczczenie pamięci poległych w walce o niepodległość. Warszawski Grób Nieznanego Żołnierza został odsłonięty 2 listopada 1925, pod kolumnadą Pałacu Saskiego. W tym dniu złożono do niego szczątki bezimiennego żołnierza, sprowadzone podczas specjalnej ceremonii z Cmentarza Obrońców Lwowa. Przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie płonie wieczny znicz i służbę pełni warta honorowa z Batalionu Reprezentacyjnego Wojska Polskiego.

Tego dnia w głównej mierze to pobłądziliśmy trochę po osiedlach Warszawy bez obranego celu. Może macie tak czasami, że wychodzicie gdzieś bez konkretnego celu i chodzicie tak długo aż zaczynają boleć was nogi? Nie? My tak mamy 🙂 Na spokojnie można przez takie kręcenie się zobaczyć Warszawę z zupełnie innej strony 🙂 Generalnie to polecam 🙂

Kolejnego dnia zaplanowaliśmy zjedzenie śniadania na mieście. Znaleźć wolny stolik w restauracji śniadaniowej w Warszawie rano graniczy często z cudem. Tam gdzie zaplanowałam, wszystko było zajęte, więc na szybko trzeba było szukać czegoś innego. Jeszcze wtedy byliśmy pewni, że ze śniadaniami to pewnie głównie w Warszawie jest taki problem, bo wiecie dużo ludzi, dużo studentów i turystów, po co brudzić gary w domu jak można wyjść i zjeść pyszne śniadanie w którejś z knajp na rynku? Otóż pomyliłam się. Kiedy dwa tygodnie później mój chłopak zaproponował śniadanie na mieście u nas w Toruniu to stwierdziłam, że to przecież genialny pomysł. Była niedziela godzina 9:30 kiedy wylądowaliśmy na naszej Toruńskiej starówce i co się okazało? Moda na śniadania w restauracjach przyszła i tutaj. Wszystko pozajmowane i nawet palca nie wciśniesz. W końcu coś znaleźliśmy, ale co się zawiodłam to moje. Ale wróćmy do Warszawy 🙂

W sobotę obeszliśmy cały rynek, obejrzeliśmy kolumnę Zygmunta i tu kolejna ciekawostka otóż pomnik znajduje się na placu zamkowym i został wzniesiony w latach 1643-1644 z fundacji jego syna Władysława IV Wazy, który chciał w ten sposób uczcić pamięć swojego ojca. We wrześniu. w 1944 został zniszczony przez Niemców i całkowicie zrekonstruowany w latach 1948-1949, idąc dalej trafiliśmy na Pałac Prezydencki, który jest największym pałacem w Warszawie. Tego dnia na Warszawskim rynku było wielkie lodowisko a my w duchu zazdrościliśmy ludziom, którzy na nim jeździli. Bo my nie mogliśmy. (nogi nas tak bolały z poprzedniego dnia, że nie było opcji jazdy na łyżwach).

Polecam wam również zobaczyć Pomnik Małego Powstańca, który znajduje się przy ulicy Podwale i ma upamiętniać najmłodszych uczestników Powstania Warszawskiego. Z pomników zobaczyliśmy również pomnik Syreny Warszawskiej na Powiślu, która jak już pewnie wiecie jest herbem Warszawy. Idąc do pomnika Syrenki pooglądaliśmy też stadion narodowy z drugiej strony Wisły a po drodze nawet udało się zobaczyć Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, który chyba jest z 5 razy większy niż nasz Młyn wiedzy w Toruniu.

Wieczorem wybraliśmy się do Pałacu Kultury i teraz kolejna już ciekawostka: Pałac Kultury jest najwyższym budynkiem znajdujący się w Polsce. Ma aż 231 m wysokości. W Pałacu Kultury na 30 piętrze znajduje się taras widokowy masowo oblężony przez turystów. Koszt wjechania na górę to 20 zł. Drogo, ale myślę, że warto, bo z samej góry rozciągają się piękne widoki. Wyszły nam piękne zdjęcia w świetle zachodzącego słońca. Jeszcze późnym wieczorem przechadzaliśmy się po osiedlach Warszawy, bo niby luty, ale pogoda tego dnia dopisywała, więc szkoda byłoby siedzieć w mieszkaniu. Są dwie restauracje, które mogę wam z czystym sumieniem polecić w Warszawie. Bordo, która znajduje się na ulicy Chmielnej i restauracja Basico na Warszawskim Wilanowie. Jedzenie pyszne i jak na Warszawskie standardy wcale nie aż tak drogie.

Nie udało się nam tylko dotrzeć do Warszawskich Łazienek. Ale to tylko, dlatego że zupełnie o tym zapomnieliśmy 🙂

Pewnie słysząc o wypoczynku macie w głowie leżenie w łóżku do południa i ogólne leniuchowanie. I pewnie tak też wyobrażaliście sobie nasz wypad 🙂 Muszę was, co niektórych zawieść. My tak nie potrafimy 🙂  Zazwyczaj nasz odpoczynek kończy się na zobaczeniu jak największej ilości miejsc w krótkim czasie 🙂 To najlepszy odpoczynek pod słońcem! Chociaż leżeniem na kocyku i czytaniem książki też bym nie pogardziła 🙂

W niedzielę nasz Warszawski weekend dobiegł końca, ale wróciliśmy do domu zrelaksowani, wypoczęci i z nowymi pomysłami na dalsze podróże, także każdemu z was polecam! 🙂

 

 

Co czytać, gdy perspektywy na najbliższą podróż marne?

Gdy w końcu przyszła zima, za oknem zrobiło się szaro, a o 21 można śmiało powiedzieć, że jest środek nocy. Z większą chęcią zostajesz w domu pod kocem z gorącą herbatą, i zastanawiasz się, jak wypełnić sobie te szare zimne popołudnia to mam coś dla ciebie.

Wypełnij ten czas dobrą książką.

Pod spodem podam wam kilka tytułów wraz z krótkim opisem, na które warto zwrócić uwagę gdy perspektywy na najbliższą podróż marne 🙂

  1. Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek – Mary Ann Shaffer, Annie Barrows

Londyn, 1946 rok. Juliet Ashton po udanym debiucie literackim zastanawia się nad tematem na nową powieść. Ale w sytuacji, gdy kraj leczy rany po działaniach wojennych, wymyślenie odpowiednio interesującej fabuły jest bardzo trudne. Niespodziewanie Juliet otrzymuje od czytelnika książki niecodzienny list. Dowiaduje się z niego m.in. o powstaniu na wyspie Guernsey Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Zaintrygowana odpisuje nieznajomemu. Z ożywionej korespondencji, jaka potem się rozwija, wyłania się niezwykle ciekawy obraz życia mieszkańców wyspy w czasie wojny i pięcioletniej okupacji hitlerowskiej. Juliet zaproszona przez nowych przyjaciół odwiedza Guernsey. Urzeczona przyrodą , ciszą a przede wszystkim serdecznością ludzi, postanawia osiąść na wyspie. Znajduje tu nie tylko kopalnię tematów, ale także miłość.

Teraz trzy zdania ode mnie

  • Książka ma mnóstwo, fragmentów dotyczących 2 wojny światowej, co się wtedy działo i jak to wyglądało ze strony mieszkańców okupowanej wyspy Guernsey.
  • Jest o miłości i dobrych wyborach.
  • Jest napisana w formie listów, co było największym zaskoczeniem.

PS Bardziej podobała mi się książka niż film.

  2. Wszystkie nasze obietnice – Colleen Hoover

Idealna miłość.

Nieidealni ludzie.

Quinn i Graham przysięgali sobie miłość wierząc, że wspólnie poradzą sobie z wszelkimi przeciwnościami losu. Ma to upamiętniać szkatułka, którą Graham podarował ukochanej w dniu ślubu. Przez kilka następnych lat wzajemne przyrzeczenia stają się źródłem rozczarowań. W życiu małżonków zaczyna królować rutyna, a marzenia o założeniu rodziny stają się nieosiągalne. Oddalający się od siebie Quinn i Graham zaczynają wątpić w sens swojego związku. Przyszłość ich małżeństwa kryje się jednak w śladach z przeszłości zamkniętych w szkatułce – pod sekretami, błędami i niedopowiedzeniami… Historia Quinn i Grahama rozpoczyna się w momencie, gdy oboje rozstają się ze swoimi partnerami. Czy taki los spotka również ich związek?

  • Już sam tytuł mówi, że będzie to historia miłosna a takie są najlepsze w grudniu 🙂
  • Akcja dzieje się w dwóch przestrzeniach czasowych, więc z jednej książki dowiadujemy się jak było w przeszłości a jak jest teraz.
  • Historia o prawdziwym życiu i problemach, z jakimi może się zmagać każdy z nas.

 3. Morderstwo w Boże Narodzenie – Agatha Christie

Zbliża się Boże Narodzenie. Senior rodu Simeon Lee do swej rezydencji zaprasza najbliższych krewnych. Spotkanie jest nietypowe i ma niezbyt rodzinny charakter. Na dodatek wśród zebranych pojawia się uchodzący za czarną owcę syn oraz wnuczka, którą rodzina widzi po raz pierwszy. W ponurej atmosferze podsycanej pragnieniem odziedziczenia jak największego spadku zebrani dowiadują się o zabójstwie złośliwego milionera. Do akcji wkracza niezastąpiony Herkules Poirot. Przed detektywem trudna zagadka – okazuje się bowiem, że z sypialni Simeona zniknęły diamenty, nie wszyscy goście ujawnili prawdziwą tożsamość, a zamordowany miał niejednego wroga…

  • Kto uwielbia kryminały trzymające w napięciu temu na pewno się spodoba.
  • Rodzina z sekretami gdzie każdy może okazać się mordercą.
  • Zaskakujące zakończenie.

 4. Światło między oceanami – M.L. Stedman

Rok 1920. Tom Sherbourne, inżynier z Sydney, wciąż nie może się uporać ze wspomnieniami z Wielkiej Wojny. Posada latarnika na oddalonej o 100 mil od wybrzeży Australii niezamieszkanej wysepce Janus Rock i kochająca żona Isabel, która decyduje się dzielić z nim samotność, stopniowo przynoszą mu spokój i pozwalają pokonać upiory przeszłości. Los wystawia ich jednak na ciężką próbę. Po dwóch poronieniach i wydaniu na świat martwego chłopca, Isabel dowiaduje się, że nie będzie mogła mieć dzieci, i popada w depresję. I wówczas zdarza się cud: do brzegu wyspy przybija łódź ze zwłokami mężczyzny i płaczącym niemowlęciem. Ulegając namowom żony, kierując się głosem serca, a nie zasadami moralnymi, Tom podejmuje decyzję, której konsekwencje położą się cieniem na życiu wielu ludzi…

  • Książka o miłości bezwarunkowej.
  • Jedna z najsmutniejszych książek, jakie czytałam, o tym jak bardzo można podjąć złą decyzję będąc dobrym człowiekiem.
  • Pięknie opisuje pracę latarnika i wyspę, na której rozgrywa się akcja.

 5. Maybe Someday – Collen Hoover.

On, Ridge, gra na gitarze tak, że porusza każdego. Ale jego utworom brakuje jednego: tekstów. Gdy zauważa dziewczynę z sąsiedztwa śpiewającą do jego muzyki, postanawia ją bliżej poznać.
Ona, Sydney, ma poukładane życie: studiuje, pracuje, jest w stabilnym związku. Wszystko to rozpada się na kawałki w ciągu kilku godzin.
Wkrótce tych dwoje odkryje, że razem mogą stworzyć coś wyjątkowego. Dowiedzą się także, jak łatwo złamać czyjeś serce…

  • „Maybe Someday” to opowieść o ludziach rozdartych między „może kiedyś” a „właśnie teraz”
  • Dwóch narratorów ona i on.
  • Silne zaakcentowanie takich wartości jak: lojalność, szczerość, przyjaźń, oddanie.

 6. Bliźnięta z lodu – S.K.Tremayne

Rok po tym, jak w wypadku ginie jedna z bliźniaczek jednojajowych, Lydia, Angus i Sarah Moorcroft przeprowadzają się na maleńką szkocką wysepkę, którą Angus odziedziczył po babci. Liczą na to, że będą mogli tam podnieść się z traumy. Jednak, gdy ich żyjąca córka, Kirstie, twierdzi, że pomylili jej tożsamość – i że w rzeczywistości jest Lydią – koszmar powraca. Zbliża się zima i Angus jest zmuszony opuścić wyspę, by podjąć pracę. Sarah czuje się odizolowana, a Kirstie (a może to Lydia) staje się coraz bardziej niespokojna. Gdy potężny sztorm odcina od świata Sarę i jej córeczkę, zmuszone są stawić czoła temu, co naprawdę wydarzyło się tamtego feralnego dnia.

  • Thriller psychologiczny, który bardzo zapadł mi w pamięć.
  • Mówi o specjalnej więzi między bliźniakami.
  • Zaskakujące zakończenie.

 7. Jak mogłaś – Heidi Perks

Charlotte, przyjaciółka Harriet, opiekuje się jej córką. Dziecko znika. Kobieta może przysiąc, że spuściła małą z oka ledwie na chwilę, że dziewczynka cały czas bawiła się z innymi dziećmi. Przecież dbała o nią jak o własne dziecko! Zrozpaczona Harriet winą za nieszczęście obarcza Charlotte. Jak mogłaby jej wybaczyć?

Dwa tygodnie później obie kobiety zmuszone są spotykać się na komisariacie. Będą przesłuchiwane w sprawie pewnego morderstwa. Sytuacja zaczyna się komplikować, bo na jaw wychodzą liczne sekrety. Harriet i Charlotte muszą zdecydować, czy wzajemnie sobie pomóc. Tak przecież robią najlepsze przyjaciółki, prawda?

  • To kolejny thriller psychologiczny.
  • Książka opowiada o tym jak przez sekundy nieuwagi można zawieść przyjaciela w niewybaczalny sposób.
  • O miłości, która będzie wydawać wam się chora.

Siedem pozycji, to przynajmniej 15 zajętych wieczorów J Zależy, jak kto czyta i jak bardzo spodoba się książka. Na razie na tym poprzestaniemy, ale już niedługo wrócę z tym tematem. Mam nadzieje, że chociaż trochę umili wam te grudniowo styczniowe popołudnia i wieczory dopóki znów nie pojawi się słońce a dni nie będą dłuższe 🙂

 

 

 

 

 

 

Rzuć wszystko i jedź do Zakopanego!

Zakopane.

Największa miejscowość w bezpośrednim otoczeniu tatr. Z czym
mi się kojarzy Zakopane? No oczywiście z górami.

Wydaje mi się, że nie ma osoby, która w pierwszym momencie no może w drugim nie pomyślałaby o tatrach na
wspomnienie Zakopanego. Piękna miejscowość w województwie małopolskim. Można śmiało powiedzieć, że sezon trwa tam całym rokiem, bo przecież latem nie brakuje turystów, którzy uwielbiają chodzić po górach, a zimą rozkwita między innymi narciarstwo.
I my w listopadzie zaplanowaliśmy sobie podróż do Zakopanego. Mieszkamy w Toruniu, więc jakby nie patrzeć do Zakopanego mamy jakieś 540 km. To jest na dobrą sprawę cały dzień drogi. Ale warto.Zawsze lubiłam bardziej góry niż morze. Ciekawostką jest to, że pierwszy raz nad morze pojechałam w wieku dwudziestu paru lat, a w górach bywałam przynajmniej raz w roku.

Wyjazd mięliśmy zaplanowany na 4 dni. Dwa dni podróży (to przerażające) i dwa pełne dni tam na miejscu. Z ogólnego rozrachunku nasz pobyt tam prawie wyrównuje się z drogą w tą i z powrotem. Mięliśmy zaplanowane dwa dni, a wypadały one, w weekend. W sobotę planowaliśmy wybrać się na Giewont w niedzielę zaś trochę poodpoczywać.

W naszych wyobrażeniach miało nie być za dużo ludzi, bo przecież kto specjalnie na weekend będzie gnać do Zakopanego, skoro w poniedziałek trzeba już wrócić do pracy. Otóż szach mat. Okazało się, że z racji, że 11 listopada wypadała setna rocznica odzyskania przez Polskę Niepodległości to 12-sty listopada był dnie wolnym.

Więc wszyscy razem jechaliśmy do Zakopanego 🙂 możecie wyobrazić sobie ile to trwało 🙂 W piątek o godzinie 17 wylądowaliśmy na miejscu. Hotel mięliśmy wcześniej zarezerwowany przez stronę booking.pl. Zatrzymaliśmy się w hotelu Nałęcz link tutaj:

Za trzy noce zapłaciliśmy niecałe 450 zł i mięliśmy w to wliczone śniadania, które okazały się naprawdę pyszne. Podawane były od godz. 7:30 do 10:00, czyli idealnie. Wiecie, to zawsze bezpieczniej mieć zapewniony, chociaż ten pierwszy posiłek, niż od rana szukać czegoś do jedzenia zwłaszcza, jeśli hotel nie dysponował kuchnią czy lodówką. W menu dojrzeliśmy ofertę na lunch boxy.

Czyli np. jeśli wychodzicie rano w góry to hotel może przygotować wam takie lunch boxy z jakimiś kanapkami czy owocami. W menu było napisane, że koszt jednego pudełka to 15 zł. Na recepcji okazało się, że 20 zł.Tak jak mówiłam wcześniej, że jedzenie było bardzo smaczne i polecam wykupienie sobie tam śniadań tak lunch boxów nie polecam w ogóle. Lepiej zróbcie sobie dzień wcześniej zakupy i sami przygotujcie sobie kanapki na drogę. Nasza wygoda nas zgubiła, ale człowiek uczy się całe życie 🙂

Pokoje były małe, ale znośne za to łazienka podobała mi się najbardziej. Obiecaliśmy sobie, że następnym razem gdy będziemy wyjeżdżać w góry to bierzemy pokój z widokiem choćby to kosztowało milion monet. 😀

Tak jak ustaliliśmy w sobotę poszliśmy zdobywać Giewont. I powiem wam, że pogoda nam tak dopisała, że do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć, bo już 4 dni później spadł tam śnieg. Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej. Przejrzyste niebo, zero opadów, trochę zimno, ale też bez przesady. Zjedliśmy bardzo wcześnie śniadanie, zabraliśmy nasze „super” lunch boxy i wyruszyliśmy.

Trasę mięliśmy zaplanowaną na 6 godz 30 minut. Plus wiadomo na postoje trzeba doliczyć jakąś godzinę no to około 7 i pół godz. Zaplanowaliśmy szlak od Gronik przez dolinę małej łąki cały czas żółtym szlakiem, przez wielką polanę w dolinie małej łąki, aż do połączenia szlaków żółtego z niebieskim. Potem wyżnią Kondracka Przełęcz mięliśmy się dostać pod Giewont gdzie znajdują się łańcuchy no i potem po tych łańcuchach na sam szczyt. Na szlaku stawiliśmy się o 8 rano. To był nasz idealny czas bo zeszliśmy dokładnie o 15:30 kiedy było jeszcze jasno, ale zaczynało się już robić szaro.

Dobrym marszem ruszyliśmy, więc do doliny małej łąki. I tu pierwszy szok 🙂 Po 10 minutach ja już byłam cała mokra, więc już zdążyłam się porozpinać. Miałam dobre tempo no więc sapałam jak lokomotywa 😀 Mój chłopak po 10 minutach stwierdził że nie da rady ze mną iść jak będę miała takie tempo. Kiedy tylko zatrzymaliśmy się przy mostku, żeby chwilkę odetchnąć, zdjęłam czapkę, rękawiczki i stwierdziłam „pieprzę to” natychmiast wracamy z powrotem, co to w ogóle za pomysł był i kto to wymyślił?! Ja tu płynę i sapie a minęło dopiero 10 minut (tak to 10 minut mnie prześladowało) to co to będzie dalej, kiedy przed nami jeszcze ponad 3 godziny marszu. Jak już wiecie albo jeszcze nie, nie poddałam się 😀 i dobrze bo bym wściekała się jeszcze bardziej 🙂

Ruszając w dalszą drogę zamieniliśmy się miejscami. Teraz mój chłopak szedł przodem a ja szłam za nim. On miał idealne tempo, więc ja już nie męczyłam się tak bardzo za szybkim marszem a potem to już nawet przestałam tak sapać. Pod Giewontem pierwszy raz mięliśmy styczność z łańcuchami.  I miałam całkiem dobre przeczucia do pierwszego wejścia na wyślizgane kamienie 🙂 Był taki moment, że chciałam zrezygnować i zejść, bo tak się ślizgałam, że nie byłam w stanie ani stanąć ani zatrzymać się na kolanach. Jeszcze stojąca kolejka ludzi za tobą to dopiero deprymujące. Ale chwila spokoju chwila do pomyślenia i dałam radę. Potem już nie było tak źle. O wiele gorsze było zejście. Otóż moi drodzy. Zostałam dupo złazem. Całą drogę przy łańcuchach w dół pokonałam na tyłku. Bałam się stanąć (bo mam trochę lęk wysokości) trzymałam się bardzo blisko ściany góry bo bałam się że zawieje wiatr i mnie zdmuchnie 😀 Narobiłam sobie siniaków ale daliśmy radę zejść na dół. Drogę powrotną pokonywaliśmy szlakiem najpierw niebieskim a potem kolejno czerwonym przez Wyżnię i czarnym przez przełęcz w Grzybowcu. Żółty szlak był dosyć trudny i nie wyobrażałam sobie nim wracać, ale czerwony nie okazał się też wcale taki prosty.Byliśmy na samym szczycie pod samym 15 metrowym krzyżem i cieszyłam się jak dziecko. Warto było tam wejść chociażby dla widoków po drodze i tych ze szczytu.

Za bilet wstępu do Narodowego Parku Tatrzańskiego zapłaciliśmy 5 zł za osobę.

Początek trasy do Wielkiej Polany w dolinie Małej Łąki.
No niech ktoś powie że nie jest pięknie
I tu też
Tu już widać szczyt

Tu również coraz bliżej szczytu

Dolina Małej Łąki

I jeeeest! 🙂

Uprawiam dupozłażenie o którym pisałam wyżej 😉
Powrót

Takie widoki z góry

Na następny dzień mieliśmy zaplanowane leniuchowanie i zwiedzanie. I bardzo dobrze. Bo czuliśmy się jak połamani. Pod wieczór już było znacznie lepiej, ale przez cały dzień mięliśmy takie zakwasy, że szkoda gadać. Wstaliśmy rano, bo wiadomo szkoda tracić dnia skoro jest coraz krótszy, pochodziliśmy po Krupówkach, poszliśmy nawet na Wielką Krokiew. Była opcja na wjechanie kolejką, więc z niej skorzystaliśmy i wtedy mogliśmy podziwiać widoki z góry skoczni. Kolejka w tą i z powrotem kosztowała 12 zł więc było warto. Wszystkie zdjęcia z Krupówek i skoczni wstawię wam na dole. Tego dnia było bardzo mgliście, więc cieszyliśmy się, że na zdobycie śpiącego rycerze zdecydowaliśmy się poprzedniego dnia.

Jedzenie w Zakopanem okazało się krótko mówiąc, bardzo drogie. Za obiady na dwie osoby, wychodziło nam mniej więcej 100 zł, czasem więcej. A przypominam, że to sam obiad. Jedzenie było za to bardzo dobre i bardzo sycące. Chyba do końca życia będę też wspominać malinową herbatę. Kiedy wylądowała na naszym stole, mój chłopak rzucił tekstem, że to herbata z syropem z malin z biedronki, jakie było jego zdziwienie, kiedy pokazałam mu, że w herbacie są naprawdę maliny 🙂

W poniedziałek rano nie czekało nas nic innego jak szybkie pakowanie. O godzinie 9 znów wszyscy razem ruszyliśmy w drogę powrotną, bo przecież nie mogło być inaczej 🙂

Nasz weekend mimo wszystko okazał się bardzo udany i mam nadzieje, że w przyszłym roku uda nam się tam zawitać na dłużej. Chyba, że do tego czasu nie wytrzymam, rzucę to wszystko i pojadę w Bieszczady? 🙂 Kto wie 🙂

Greckie jedzenie czyli od pysznej musaki do pity.

O greckiej kuchni mówi się, że jest jedną z najlepszych na świecie. Grecję zewsząd otacza morze, więc, nic dziwnego, że jej największymi specjałami są ryby i owoce morza. Klimat, jaki tam panuje sprzyja Grecji, więc na stołach często lądują świeże owoce i warzywa. Z kolei górzyste tereny sprzyjają hodowli baranów i kóz. Jak wszyscy wiemy Grecja słynie również z wyrobów serów np. Fety i oliwy.W tym kraju nie ma chyba osoby, która nie posiadałaby w swoim ogrodzie, chociaż jednego drzewka oliwnego. Przez to, że oliwa jest produkowana na miejscu kosztuje parę groszy. Będąc w Grecji skosztowaliśmy trochę ich jedzenia, o którym wam opowiem.

Musaka

Jest to grecka zapiekanka złożona, z bakłażana, plastrów ziemniaków, mielonego mięsa wieprzowego i grubej warstwy beszamelu. Wszystko razem zapieczone w piekarniku wyglądem przypomina włoską lasagne. Jedno z najlepszych dań, jakie jadłam. Sycące i do tego pięknie wyglądające. Numer jeden w greckiej kuchni.

Koszt musaki to około 6-7 euro.

Grecka sałatka

Prawdziwa grecka sałatka zrobiona ze świeżych warzyw i prawdziwej fety może zaskoczyć. Są dwie możliwości. Albo zaskoczy pozytywnie albo bardzo negatywnie. Ja zamówiłam zwykłą grecką sałatkę z warzywami skropioną oliwą z dodatkowym pieczywem. Mój chłopak zamówił podobną sałatkę tyle, że polaną sosem.Moja była pyszna, jego całkowicie odwrotnie. Był to jedyny posiłek, którego on nie zjadł do końca od początku naszego bycia razem, a minął nam właśnie rok. Więc musicie wyobrazić sobie jak musiała smakować 🙂 Chciałam też zaznaczyć, że to był najdroższy posiłek jaki zjedliśmy na wyspie.

Koszt sałatki około 10 euro.

Towarzysz 😀

Pita

Jest to okrągły i płaski chlebek z mąki pszennej popularny w krajach Bliskiego Wschodu. Do chlebka jak do kebaba wkłada się warzywa i mięso, na koniec polewa się wszystko sosem. Czyli można powiedzieć że pita to taki grecki kebab 🙂 Jedliśmy i było to naprawdę bardzo smaczne. Mimo że jakby nie patrzeć to fast food to jednak bardzo popularny w Grecji.

Koszt pity około 5 euro.

Spagetti ala Carbonara

Z ciekawości chciałam posmakować również makaronu. Czy bardzo różni się od tego naszego, może jest lepszy a może gorszy?

Zamówiłam carbonare i dostałam szoku, kiedy przywędrował do mnie cały talerz jedzenia wypełniony po brzegi. Makaron był smaczny, mięso i sos wyborne. Można było jeść i jeść bez końca 🙂

Za naprawdę sporą porcję w stolicy zapłaciłam około 5 euro.

 

Ciasto czekoladowe

Skusiliśmy się na ciasto czekoladowe. Które było pyszne 🙂 Delikatne, mocno czekoladowe, absolutnie nie suche a wilgotne. Również dostaliśmy spore kawałki jak chyba zresztą wszystkiego w Grecji 🙂 Czekoladowe ciasto mogłoby robić za majstersztyk i doskonały deser 🙂

Koszt około 4-5 euro.

Naleśnik z owocami

I patrząc na opis można by było wyobrazić sobie naleśnika jak z manekina wyłożonego na talerzu z owocami w środku. Otóż jak bardzo się można pomylić 🙂 Naleśnik owszem był, owoce też były, ale podane, w jakiej formie! Różnego rodzaju owoce pokrojone w kostkę owinięte naleśnikiem, ale tak owinięte, że sami musicie zobaczyć 🙂 Genialnie wyglądający deser. Pyszny naleśnik a owoce jeszcze lepsze. Orzeźwiający i naprawdę mega dobry deser, każdemu polecam, jeśli wylądujecie kiedyś na wyspach 🙂

Koszt około 7-8 euro.

Podsumowanie

Oczywiście to nie jest wszystko, czego tam skosztowaliśmy 🙂 Listę zrobiłam wybiórczo żeby przedstawić różnorakie dania 🙂 Wychodzi na to, że wszystko, czego skosztowaliśmy było naprawdę dobre. No oprócz tej jednej sałatki. Jedzenie w Grecji było bardzo dobre i wcale nie tak drogie jak można by się było spodziewać. Oczywiście wszystko zależy od miejsc, w jakich się znajdziecie, ale zawsze można poszukać troszkę bardziej i zjeść naprawdę dobrze i tanio 🙂